
Odbity od niej, od lustra, zerkam.
W niebo.
Chętnie się wznoszę, przefruwam między chmurami kłębiastymi, dotykam jednej. Albo szybuję ponad białymi baranami, czując nad sobą chmury pierzaste.
I tylko zabłąkany szary łabędź, który lata tak wysoko, zastygły w pozie zapomnienia ziemi zamknął ze mną oczy. I dalej razem. Na zawsze.
Gdzieś w dole przydźwięki miast, szum kilometrów powietrza i nostalgia szarego łabędzia, co ucieka, moje serce, żeby żyć. Czasem ląduje, lecz jedynie na chwilę, by poczuć swą inność i znów się unieść w stratosferę. Widząc mnie, zapiszczał, nawet zbliżył lot, ale zawstydzony swoim głosem zanurkował jeszcze wyżej.
Najwyżej spośród ptaków.