Dawno temu po bagnach chodził stwór. Cały w błocie. Z każdym krokiem unosił na nogach zlepy. Przechodził kawałek i się zatrzymywał. Potem znów. Co ruch to wysiłek.
Wędrowała mgiełka. Gdy go zobaczyła, wzruszyła się, całkowicie przesłaniając widok.
Następny był wiatr. Wzburzył się, zrzucając z drzew liście, które stwora oblepiły jeszcze bardziej.
Później słońce zajaśniało z wrażenia, ale promieniami wysuszyło błoto, więc stwór stanął zmieniony w błotnisty posąg.
I tkwił tak wiele lat. Przechodnie robili sobie pamiątkowe zdjęcia, dzieci ganiały się wokół, nawet najbardziej radosny piesek obsikał nogę.
Któregoś dnia nadeszła chmura i poczuła w posągu ból. Zapłakała po raz ostatni…
Matka natura to odwieczne prawo. Wybór przetrwania wśród zmienności otoczenia. Losowanie szczęśliwych cech, by istnieć, by pozostać, nie pozostawić po sobie pustki. Nie pozostawić po sobie pustki…
Dzieciństwo to niewiedza, mierzenie kulą w płot, ale radosne, bo niewielkie duchem, szczęśliwe z naturą, swym skromnym rozmiarem. Potem obranie roli życiowej. Czasem takiej, która jest konsekwencją energii natury, przepływającego prądu między mitochondriami. To ta siła kieruje, aby rozpalić w sobie płomień pchający ku energii, temu, co elektryczne. I tak, człowiek, błądząc, wybiera rolę obywatela, aby chociaż złudna jasność żarówki zastąpiła energię wszechświata.
Ucieka się poza miasto, jak najdalej, do lasu, by zatopić się w energii, której erzacami karmimy się codziennie. W tym lesie prawdziwa dusza ożywa, roztapia się z lodu w płyn wewnątrzmaciczny, w którym powstaliśmy, który trzymał nas w bezpiecznych objęciach. Las ten, dziki w naszych umysłach, oplata marzeniami i emocjami, których na próżno szukać w świecie rozwiniętej cywilizacji.
I gdy poczujemy tę moc natury, jeden dzień bez ucieczki od nas samych jest jak niekończący się psychofizyczny ból uczuć, kiełkujący w samotność, w niezrozumienie, odtrącenie i brak nadziei.
Te drzwi stały się moją obsesją. Czymś nierozwiązywalnym, nieodgadnionym. Pojawiają się w snach do dziś. Czasem są to wizje przyjemne, choćby ze wspominkami dzieciństwa, a czasem przerażające koszmary, pełne ruszających się szkieletów, gnijących ciał, czy białych robaków wychodzących z oczu, uszu, nosa i ust.
Poznałem go, mając jakieś dziewięć lat. Pamiętam, że zwrócił mi uwagę na zbyt długie nogawki. Założyłem spodnie starszego brata, bo poza rozmiarem były identyczne. Podszedł, ukląkł tuż przede mną i podwinął. Potem go nie widziałem jakiś czas, aż któregoś dnia, gdy wracałem cały mokry po polekcyjnej wojnie na torebki z wodą, podszedł i, gdy spodziewałem się reprymendy, głosem najspokojniejszym, jaki potrafiłem sobie wyobrazić, stwierdził, że lepsza wojna na wodę niż na pięści. Widywałem go tu i ówdzie: raz odwiedził moją szkołę, drugi raz usilnie dyskutował z ekspedientką w sklepie, innym razem wysiadał z taksówki ubrany w szalenie elegancki garnitur. Lecz niemal za każdym razem dłonie miał złożone na brzuchu, palce skrzyżowane i kręcił jednym kciukiem wokół drugiego.
Któregoś dnia, pewnie jak miałem jakieś dwanaście lat, siedział nieruchomo na ławce w parku. Biegłem z kolegą ze szkoły i zamarłem. Wyglądał, jakby nie żył. Podszedłem niemal na palcach. Nagle otworzył oczy, odkaszlnął i ruchem ręki wskazał, abym usiadł obok. Bałem się. Przede wszystkim tego, że wykorkuje obok mnie, bo tak trochę wyglądał. On jednak wymusił na swojej twarzy cień uśmiechu i rzekł, że jeszcze nie pora na niego. Nie mam pojęcia, skąd wiedział o moich obawach, ale wyglądało, jakby czytał mi w myślach. Z jednej strony byłem tym przerażony, a z drugiej pragnąłem go poznać jak najbliżej. I od tego dnia zostaliśmy kumplami. Koledzy z klasy poszli nieco w odstawkę, ci spod bloku tak samo i tylko rodzice zapytali któregoś razu, czy ten pan nie próbuje się za mną jakoś dziwnie bawić. Nie próbował. Znaczy tak, ale to zabawa zwyczajne kumplostwo. On wiele starszy, zupełnie jakby był dobrym wujkiem.
Miał na imię Dariusz. Nazywałem go Darek. Na początku traktowałem to imię zwyczajnie, ale mając kilkanaście lat, gdy zacząłem uczyć się angielskiego, skojarzyłem je ze słowem dark czyli ciemność. I z tym właśnie mi się kojarzył. Dlatego, że nic o nim nie wiedziałem, bo nic o sobie nie mówił. A może gdzieś podświadomie widziałem go w ciemnych barwach? Ilekroć myślałem o tajemniczości, on stawał mi przed oczyma.
Odwiedzałem go wielokrotnie. Najpierw rodzice byli przeciwko temu, ale gdy zaprosiłem go do domu, aby mogli go lepiej poznać, przestali mieć obawy. Mieszkał w starym, zaniedbanym domu dwie ulice dalej. Podobno sąsiedzi dopingowali go, aby zatroszczył się swoim podwórkiem, ale nic sobie z tego nie robił. Któregoś razu zwróciłem uwagę na zawsze zamknięte drzwi do piwnicy. Te właśnie drzwi. Próbowałem je otworzyć, ale były zamknięte. Gdy spytałem, co tam jest, stwierdził, że nic do oglądania, a jeśli jestem taki wścibski, to chyba pora zakończyć znajomość. To mnie z jednej strony zabolało, a z drugiej wyznaczyło granicę, której przekroczyć nie mogłem. Potem przez długi czas nie spytałem, co jest w piwnicy, ale nigdy nie pozbyłem się świdrującej ciekawości. Wielokrotnie siedząc samotnie w domu, próbowałem rysować skrzynie pełne złota, innym razem podłogę zapełnioną trumnami, lecz szczytem fantazji była uwięziona tam cała rodzina. Ale nie bałem się później go odwiedzać. Jakoś myślałem, że skoro ich zamknął, to na pewno sobie na to zasłużyli.
Potem był moim świadkiem na ślubie. Co z tego, że miał prawie dwadzieścia pięć lat więcej i bardziej wyglądał na ojca niż świadka? Niektórzy właśnie to mi zarzucali, ale miałem to gdzieś. Od dziecka potrzebowałem kogoś takiego starszego, bo moi rodzice to tylko żyli pracą i nie mieli dla mnie czasu. I na tym weselu spił się, że musieliśmy go wynosić na zaplecze, gdzie spędził noc. Ale nigdy nie widziałem nikogo po alkoholu, kto by był spokojniejszy i bardziej zamknięty w sobie. Następnego dnia, gdy wszyscy siedzieli na poprawinach, usiadłem obok niego i spytałem, dlaczego wybrał mnie. Spojrzał, uśmiechnął się półgębkiem i tylko stwierdził, że tego potrzebował. Potem wielokrotnie zadawałem mu to samo pytanie, ale bez odpowiedzi.
Któregoś dnia, gdy nasze dziecko miało iść do szkoły, zaszliśmy do niego z żoną. Zanim nam otworzył, wyraźnie słyszałem nietypowy dźwięk zamykanych drzwi. Biorąc pod uwagę, że znałem w jego domu niemal każde trzaśnięcie, to musiały być drzwi od piwnicy. Gdy tylko weszliśmy, zauważyłem, że dłonie ma pobrudzone ziemią. Kto schodzi do piwnicy, aby tam kopać? Nawet odruchowo pomyślałem, czy w pobliżu nie ma żadnego banku. Cóż, naoglądałem się starych filmów i zbierałem żniwo…
Tego dnia po raz pierwszy spytałem go, czy ma jakąś rodzinę. Milczał. Jakichś znajomych? Tylko się uśmiechnął, patrząc mi w oczy. Siedział przy komputerze, coś pisał i nie za bardzo miał ochotę na rozmowę. W końcu nieśmiało zadałem kłopotliwe pytanie:
– Dlaczego nic o tobie nie wiem?
– Bo nie chcę. – Jego uśmiech był rozbrajający. Potwierdzał to, co wiedziałem od dawna: rządził on, a ja musiałem się podporządkować.
– A kto ci będzie pomagał na starość? – spytałem rozpaczliwie i od razu ugryzłem się w język. – Znaczy, mogę ja, ale nie w tym rzecz.
– Ty to masz swoje życie – odparł ze spokojem. – Pewnie jeszcze z dziesięć lat… – wyraźnie nie dokończył myśli.
– Co ty mówisz?! – podniosłem głos. – Weźmiemy cię do siebie. Ale nie o to mi chodziło. Naprawdę nie masz nikogo, kto mógłby ci pomóc?
– A co cię tak naszło? Wyglądam, jakbym już się wybierał na tamten świat? – Zaśmiał się.
– Posłuchaj, znamy się tyle lat, jesteś mi jak rodzina i teraz, kiedy sam czuję upływ czasu, widząc swoje dorastające dziecko, myślę, że czas pomyśleć o tobie.
– Poproszę inny zestaw pytań. – Nadal się śmiał.
– Inny? A co może być ważniejszego niż przyszłość mojego najlepszego przyjaciela?
– Powtarzam, spytaj mnie o coś innego.
– Ok. – założyłem ręce na przeponę. – Co masz w piwnicy?
Nagle wstał, zrobił grobową minę i rzekł niemal martwym głosem:
– Wyjdźcie, i to już!
– Ale… – chciałem coś powiedzieć, ale ponowił:
– I to już! – Odwrócił się i wyszedł do innego pomieszczenia.
Wiedziałem, że nie ma co napierać. Wyszliśmy i nie pojawiłem się u niego prawie przez miesiąc.
Potem widziałem go zaraz po tym, jak nasz syn wyprowadził się do narzeczonej. Pamiętam, że siedział na kanapie z laptopem na kolanach i coś czytał. Ale pierwsze, na co zwróciłem uwagę, to zapach stęchlizny, którego nigdy w tym domu nie było. Rozejrzałem się, szukając plam na suficie i ścianach spowodowanych przeciekaniem dachu. Na próżno. Przy podłodze również nie zauważyłem czegoś niepokojącego.
– Skąd ten zapach? – spytałem.
– A, taki się jakoś takoś rozniósł. – Uśmiechnął się nieznacznie.
– Potrzeba ci pomocy przy domu?
– Jak będę potrzebował, to dam ci znać, a teraz siadajcie. – Wskazał mnie i żonie dwa fotele, które już wyglądały jak ze staroświeckiego horroru o duchach lub wampirach.
– Pewnie się nie zgodzisz, ale chcieliśmy cię zabrać ze sobą na tydzień na Mazury, bo wybieramy się niedługo – mówiłem tak, bo zdawałem sobie sprawę, jaki z niego samotnik.
– A wiesz co? – Uniósł brwi, co u niego oznaczało ekscytację. – Chętnie. – Uśmiechnął się.
– Poważnie? – Wtrąciła się żona.
– Jak najbardziej. Myślę, że to dobry czas na odetchnięcie od tego domu. – Spojrzał znacząco pod stopy.
– Mówisz… o… – już chciałem zapytać, ale mnie ubiegł:
– To kiedy jedziemy? – Zaśmiał się.
Pojechaliśmy na te Mazury. Ja i żona odsypialiśmy codzienne życie, a Darek wstawał niemal o świcie i robił śniadania. Któregoś dnia poszedł na pomost i pierwszy raz w życiu wędkował. Ślęczał w ciszy zatopiony we własnym świecie i nawet nie zwracał uwagi, gdy któreś z nas przyszło zobaczyć, co u niego. Pod wieczór w końcu przyszedł do chaty z połową wiaderka ryb. Ale żadne z nas do końca nie wiedziało, jak je oporządzić. Dopiero wspólnymi siłami coś zrobiliśmy. I koniec końców wszyscy przyznaliśmy, że Bóg wie, jak dawno nie jedliśmy czegoś tak dobrego. I właśnie przy kolacji zaczął opowiadać coś o sobie. Pierwszy raz.
– Po wojnie wesoło nie było. Kochani bracia zza Buga pozabierali majątki bogatym, zrobili kołchozy, sowchozy, spółdzielnie, Bóg wie, co jeszcze. Moi rodzice stracili prawie czterdzieści hektarów, zostawiono im nędzny ochłap, niecałe pięć. I weź tu, człowieku, godnie żyj z takiego skrawka. A było nas piątka dzieci. Niełatwo wykarmić taką ferajnę. Jaki to był rarytas, gdy w niedzielę ojciec szlachtował koguta na rosół. Ale jednego smaku nie zapomnę do śmierci: jeszcze ciepłego chleba na zakwasie ze świeżą śmietaną i cukrem. Później próbowałem kupić od chłopa taką świeżą śmietanę, chleb, ale to nie to samo. Nie wiem, czy to wszystko teraz smakuje rzeczywiście inaczej, czy to moja wyobraźnia dokłada głębi smaku. I od wtedy już nawet nie próbuję przypominać sobie smaków dzieciństwa, wolę żyć wspomnieniami. – Sięgnął po kubek z dawno wystygłą herbatą i patrząc w dno, westchnął, jakby zobaczył tam cały ciężar swojego życia. – Tuż po wojnie, jak miałem kilkanaście lat, zbieraliśmy z kolegami pociski, których jeszcze nie zdążono sprzątnąć, rozpalaliśmy ognisko z nimi w środku i przeskakiwaliśmy. Kto odważy się ostatni. Tak, tacy byliśmy. I dopiero jak koledze urwało nogę, to pomiarkowaliśmy, żeby przestać. Ale takie zdarzenia odkładają się w psychice, na długo. Nawet po latach człowiek budzi się czasem rano i oczyma wspomnień widzi te okaleczenia…
Potem coś wspominał o wyuczonych schematach, o tym, że człowiek podświadomie powiela to, co widział wcześniej. Na koniec wymamrotał jakieś jedno czy dwa zdania o swojej rodzinie, ale gdy tylko poprosiliśmy o więcej, spuścił głowę, zamilkł i dało się wyczuć, że to temat tabu. Niby powiedział, że ojciec to lub tamto, matka co innego, lecz tak naprawdę były to tylko wzmianki. Nic nieznaczące informacje. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że z jego rodzinnym domem wiąże się jakaś niedobra historia.
Po tygodniu wróciliśmy. Dla nas powrót do obowiązków był lekki, bo z naładowanymi akumulatorami, ale on… Zamknął się w domu na ponad tydzień. Tylko raz się odezwał, gdy przez prawie kwadrans dobijaliśmy się do drzwi. Słychać było przytłumione, wymęczone: dajcie mi spokój.
Od tego czasu widywaliśmy go coraz rzadziej. Zwykle nie chciał naszych wizyt, twierdząc, że nie jest w humorze, sam również przestał nas odwiedzać, a i coraz mniej wychodził z domu. Wielokrotnie zastanawialiśmy się, skąd bierze pieniądze, bo nie wyglądało, aby miał stałe źródło dochodów. Frapowało nas także, jak zaopatruje się w jedzenie, czy inne zakupy, gdyż nie widzieliśmy, aby chodził do sklepu. Tylko małe okienko do piwnicy było rozświetlane coraz dłużej i dłużej…
Któregoś razu, gdy po standardowym kwadransie stukania do drzwi nie odzywał się, a po kolejnej godzinie nadal milczał, wezwaliśmy policję i straż. W końcu ujrzeliśmy to, czego można było się spodziewać. Leżał martwy na korytarzu na parterze, zaraz obok tych drzwi, które po raz pierwszy były otwarte. Wokół wszystko, a szczególnie jego ręce zabrudzone ziemią i ta drażniąca woń stęchlizny.
Gdy go zabrali, zostaliśmy tylko ja i żona, jako jemu najbliżsi. W tym starym domu. Z jednej strony tak dobrze nam znanym, a z drugiej z tymi drzwiami.
Siedzieliśmy i rozmawialiśmy dobre trzy czy cztery godziny, zanim zdecydowaliśmy się tam zejść. Bo owszem, ciekawość nas zżerała, ale silniejszy był lęk przed nieznanym, przed złamaniem niepisanego prawa, jakie powinniśmy uszanować.
To, co ujrzeliśmy, pozostało w nas na zawsze. Stało się niemal kolejnym archetypem, który dominuje w naszych umysłach do dziś.
Pośrodku piwnicy była wykopana niemal studnia: okrągły dół o głębokości kilku metrów, z obsypującymi się ścianami i zbierającą się na dnie wodą. I w całej piwnicy nie znaleźliśmy niczego innego. Ani szpadla, ani wiadra do wynoszenia ziemi. Tylko gołe ściany i ten otwór…
Następnego dnia, gdy wróciliśmy, aby nieco posprzątać dom, znaleźliśmy zapisaną, postrzępioną kartkę, która wyglądała jak list pożegnalny. Nie było jednak ani zapisów świadczących, że to testament, ani nic o śmierci. Jedynie tajemnicze pięć słów:
Pojawia się niezauważalnie, z każdą chwilą ciut głośniej i głośniej. Z całkowitej ciszy. Zaczyna ją wypełniać, ożywiać. Może nawet nadawać sens. Bo czym jest pustka dla człowieka jako kwintesencji materii? Lub centrum, od którego wszystko się zaczyna? Zaczyna się od tej gwiazdy, co próbuje wszystko rozświetlić, aby widzieć, aby mieć pod kontrolą. Bo to, co pod kontrolą, nie jest już takie groźne. I można bez lęku zamknąć oczy i spać. Albo umrzeć. Wszystko jedno, skoro w obu przypadkach nie wiadomo, co się dzieje na zewnątrz. Szczęśliwi ci, którzy puścili lejce i jadą, gdzie ich ta dzika klacz poniesie.
Już muzyka rozbrzmiewa w najlepsze. Rytm dobrze znany dla Mozarta, jednak to nowoczesne wykonanie w stylu rockowym. Perkusja rytmizuje, bass zahacza o funk, gitara w zamian harfy i kilka instrumentów orkiestry symfonicznej próbuje przechylić szalę brzmienia na stronę klasyki. Jednak coś majaczy, jakiś materiał, może puszek? Wyraźnie łagodna, miękka faktura o kształtach obłych, z uwypukleniami i zagięciami. Zmienność kolorów materiału wyraźnie kontrastuje z klasyką orkiestry symfonicznej. Czuć niedoskonałość, wpływ świata, użyteczną funkcję przedmiotu. To nachyla wyobraźnię nad zwykły los. Zwyczajny człowieczy żywot, pełen błędów, potknięć, grzeszków czy nawet wielkich grzechów. Bo czym byłaby najdoskonalsza konstrukcja natury bez niedoskonałości? Powtarzalnym stemplem spod ręki zblazowanego urzędnika błękitu? Może efektem rytualnego obrzędu zwanego miłością, a tak rzadko mającego z nim coś wspólnego?
Powoli muzyka zanika, obraz się rozszerza, ukazując starego, mocno przybrudzonego, pluszowego misia. Cały jest nijaki, bez dawnej miękkości, bez sznytu świeżości. Za to dawno został po brzegi przepełniony bólem, samotnością, cierpieniem i ucieczką. Oraz zapachami, które wszystkie razem tworzą trudny do określenia, wyrażenia, a nawet wyobrażenia sobie smród. Do tego pluszak twarz ma nijaką – ani uśmiechu, ani smutku, ani nawet obojętności; jeśli ktoś chciałby wyrazić nijakość, to mógłby pokazać właśnie ją.
Obraz nadal się powiększa. Ukazują się najpierw stare, zniszczone, grube dłonie z dużą ilością brudu za paznokciami, potem wychudzone ręce, by w końcu odsłonić postać mężczyzny o pionowych rysach, oczach z kącikami skierowanymi mocno do dołu i lekko rozchylonych ustach. Jednak jest w jego twarzy nieziemski spokój, może nawet pokój. Mężczyzna ściska pluszaka w geście niemal rozpaczliwym, jakby swoją życiową energią tworzył misiowy respirator. Lub kokon ocalałego życia wśród wiecznej nocy człowieczeństwa. Pomiędzy wieloma osobowościami tak świecącymi, że oczy bolą od jasności. A tu chciałoby się ciemności, odcięcia od impulsów z zewnątrz, wiecznej czerni normalności i choć odrobiny potępienia…
Wstał z ławki w parku, jedną ręką nieco sobie pomagając, drugą nadal kurczowo idealizując kokon. Można odnieść wrażenie, że z tak przykurczoną ręką, pod którą żyje pluszak, chodzi od wielu, wielu lat. Przeszedł powolnym, chwiejnym krokiem obok całującej się na ławce pary, dalej przy mężczyźnie w garniturze czytającym najświeższą gazetę, by przystanąć naprzeciwko niemłodej kobiety karmiącej gołębie. Na jego twarzy, oprócz tajemniczego spokoju zawierającego cały oczekiwany pokój na świecie, pojawił się uśmiech. Kobieta podniosła wzrok, spojrzała na postać nieznajomego, potem głęboko w oczy i…
Mężczyzna jeszcze bardziej docisnął pluszaka, przerzucił cały ciężar na jedną nogę i puścił się biegiem w stronę wyjścia, mimo iż tam musiał unikać jeszcze większej ilości oczu. Jego oddech przyspieszył, serce zakołatało, zanim zmęczenie w mięśniach tego zażądało.
– Już prawie, już prawie, kochany – szepnął w pluszowy niebyt. – Jeszcze dzień, a na pewno dasz radę. Już niedługo, cierpliwości.
Podbiegł do pobliskiego budynku, skrył się w ciemnej bramie, by za chwilę zaszyć się na dole schodów prowadzących do nieczynnej piwnicy. Tu światło docierało stłumione, ludzie nie zaglądali, a czysto ludzki błysk nie zawitał nigdy – tu był jego świat i kosmos w jednym. Jedynie koty czasem się zapuszczały, stanowiąc śmiertelne zagrożenie dla tego niebytu. Tu było jego niebo, jednak rzeczywistość układała się inaczej – to piekło z brudnej postaci: ze smrodem wielomiesięcznego niedomycia, panicznie oddawanego w kącie kału i moczu. Gdzie kartonowe posłanie było cenniejsze niż prawdziwe łóżko kilka kilometrów dalej. Prawdziwe mieszkanie, własne, z pachnącą kobietą, czystym obrusem, obiadem zniewalającym wonią i kosmosem prywatności.
– Zwieźć cię może ciągnący ulicami tłum, wódka w parku wypita albo zachód słońca… – na powierzchni, nad schodami słychać było nuconą melodię. Jednak ton bardziej przypominał małą dziewczynkę… albo starego pluszaka.
Wkrótce zapadła dwulicowa noc, podczas której raczej nie wychodziły na zewnątrz te ludzkie światłości, ale z drugiej strony, jeśli już jakaś się pojawiła, kłuła w oczy i rozum ze zdwojoną siłą, bo kontrastowała ze zbawienną ciemnością. Mężczyzna wykopał się spod schodów, stanął pośrodku kamienicznej studni, spojrzał w niebo, szukając schowanego za gęstymi chmurami błędnego wędrowcy, który mimo braku celu wraca i wraca i wraca. A potem znów wraca i powraca. I wraca. Podschodowy rozluźnił uścisk lewej ręki, wziął pluszaka w prawą i wyciągnął ku miejscu spoczynku Twardowskiego.
– Powoli rośniesz, czuję to. Dziś mniej, bo nas opuścił, ale jutro czy pojutrze się najesz jego blaskiem. A wtedy wrócisz. Już nie będę ci potrzebny.
Wyjął z kieszeni metalowe etui – jedyną zadbaną rzecz w jego zniszczonym świecie. Puzderko lśniło w minimalnym półmroku latarni, cieszyło oczy drobnymi ryskami wzdłuż, wykonanymi z pietyzmem i natchnieniem. Zbliżył się do klatki schodowej z zamkniętymi drzwiami i, jakby dokopując się skarbu, otworzył etui. W miękkim, idealnym wnętrzu spoczywał od zawsze klucz do tych drzwi. Mężczyzna dotknął klejnotu, pogładził go po delikatnej, aksamitnej skórze i z głębokim oddechem jeszcze raz spojrzał w niebo.
– Nie dziś. To nie ten dzień. Szanujmy się, mój drogi – wyszeptał w stronę pluszaka.
Zamknął z namaszczeniem etui, z kieszeni wyciągnął aksamitną szmatkę i w nią zawinął skarb. Całość schował do kieszeni.
Następnego dnia, gdy powolne jesienne słońce dopiero rozświetlało wierzchołki domów, poszedł do pobliskiego, osiedlowego sklepiku. Z wewnętrznej kieszeni spodni, drugiej niż ta ze skarbem, wyciągnął koszmarnie zniszczony portfel i kartę z banku.
– Dzień dobry, droga pani. Nieduży kawałek, proszę niezwykle uprzejmie, sera, do tego pół bochenka chleba i najtańszą wodę gazowaną, półtoralitrową, bardzo proszę.
– Panie, mówiłam już, straszysz pan klientów. Pan coś zrobi ze sobą, bo strach się zbliżyć. – Ekspedientka sięgnęła z wyraźnym grymasem po produkty, nabiła na kasę i przysunęła do Podschodowego terminal płatniczy.
Mężczyzna jak najszybciej zbliżył kartę, upewnił się, że transakcję zaakceptowano i błyskawicznie, wychodząc z jedzeniem w siatce w jednej, a z przytulonym pluszakiem w drugiej ręce, rzucił ciche:
– Przepraszam najmocniej. – A gdy byli za drzwiami – nie martw się, kochany, tak ma być, wielkiej krzywdy im nie robimy, a czynić swoje musimy.
Udał się do tego samego, pobliskiego parku. Gdy podchodził do swojego miejsca, spostrzegł, że jego ławka jest zajęta. Stanął więc w pobliżu, niemal ginąc pochłonięty przez życzliwe zarośla. Padł na niego wzrok przechodnia, taki ciekawski, szukalski i natrętny. Podschodowy jeszcze bardziej się zagłębił, a wzrok spuścił na matkę glebę.
Wieczorem, gdy już w parku nie było żywej duszy, mężczyzna wyszedł na trawnik otoczony kwietnikiem, przytulił misia i zaczął kołysać się w rytm muzyki wszech-siebie. Zamknął oczy, uniósł głowę i zniknął ze świadomości. Nawet nie zauważył przechodzącej pary młodych zakochanych ludzi.
– O, jakiś szaman – zażartował chłopak. – Ucałuje misia w dupę i zamiast królewicza pojawi się zbok z zamiłowaniem do analnych zabaw. – Sam uśmiał się ze swojego dowcipu. Jego wybranka zawtórowała.
Podschodowy usłyszał to, otworzył nerwowe oczy, zamarł z bezruchu i widać było wzrok szukający schronienia. I jedyne, co zrobił, to schował misia za pazuchę kurtki. Byli już bezpieczni.
Gdy ostatnie obłoki przegonił życzliwy wiatr, a kamieniczną studnię zalała srebrna poświata, mężczyzna wydobył się spod schodów, spojrzał w górę i rzekł do pluszaka:
– Może wreszcie dzisiaj, to dobra noc na narodziny.
Wyciągnął błyszczące etui i wyjął klucz, by niesłyszalnie przekręcić zamek. Wdrapał się mozolnie po schodach na trzecie piętro, stanął przed zalanymi ciemnością drzwiami na dach i zrobił krok.
Tym razem zagrał sam Mozart, wskrzeszany na te szczególne chwile, a świeże powietrze wypełniło każdy zakamarek odzienia Podschodowego. Uniósł on pluszaka ku błędnemu wędrowcy i otworzył oczy najszerzej, jak potrafił. Pluszak jednak nie towarzyszył mu w tej czynności. Twarz, tak samo bez wyrazu, nie reagowała. Minutę, potem kwadrans, godzinę, aż mężczyzna opadł bezsilnie na kolana, ale zamiast rozpaczą zareagował uśmiechem.
– Kiedy wreszcie przyjdziesz? Kiedy się znów narodzisz? – Ponownie przytulił go najmocniej, jak mógł i zasnął na dłuższy czas.
Rano, gdy głód dawał mu się we znaki, wytoczył swoje ciało spod schodów i przed nim stanęła… jego żona.
– I co? Masz już dość? Bo ja tak… – Wypuściła bezsilnie powietrze. – Gdybym wiedziała, że to tak się skończy, nie pomogłabym załatwić tej renty. Zresztą… – Pokręciła głową, nie dowierzając temu, z czym przyszło jej się zmagać. – On już nie wróci. Nie żyje od czterech lat, czy ty to rozumiesz? Nie wskrzesisz go… – Opadła na kolana, podobnie jak on ostatniej nocy, i zapłakała, tłumiąc dźwięki. – Myślisz stary durniu, że mi łatwo? To ja od niego odeszłam do ciebie, do jego najlepszego przyjaciela! Nie sądziłam, że sobie nie poradzi, że tak mnie kocha… Każdego wieczoru mam ochotę podciąć sobie żyły, szczególnie teraz, gdy ty odszedłeś. Nie! Ty nie odszedłeś! Ty, kurwa, odmaszerowałeś z tego jebanego świata! Od tej całej klasy, na którą tak poleciałam! Pojebańcu, wiesz, jak ja ci zazdroszczę? Ty ciągle masz nadzieję, że ożywisz go tymi swoimi popierdolonymi rytuałami wchodzenia na ten jebany dach, z którego skoczył! Kurwa, Adam, wracaj, bo ja już nie daję rady. Noszę w sobie i jego i ciebie! Nie rozumiesz tego? On, kurwa, nie żyje! – próbowała wrzasnąć przez zaciśnięte gardło, ale bardziej to przypominało skowyt bitego psa.
Osunęła się z kolan na bok, uderzając głową o betonowe podłoże studni. Podschodowy podszedł, zdecydowanym, jakby nieswoim ruchem chwycił ją za rękę, pociągnął tak silnie, że jęknęła z bólu, i zmusił do wstania. Jednak ani na moment nie spojrzał w oczy. Ale za to, odwracając się na pięcie już po swojemu, zaśpiewał tak, aby słyszała:
– Lecz pamiętaj, naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca…
Zszedł po swoich schodach, opuszczając żonę po raz ostatni.
– Oddałem mu swój stary rower. Prawda, że jestem dobrym człowiekiem? – zapytał żonę z uśmiechem.
– Nienawidzę tych idiotów, którzy chcą odstrzału dzików. – Trzasnęła za sobą drzwiami, wchodząc do kliniki aborcyjnej.
– Dla mnie najwyższą wartością jest człowiek. – Wstał od mikrofonu, zszedł z podestu, wyszedł i zadzwonił do kolegi. – Posłuchaj mnie bardzo uważnie. Twoje problemy biorą się z braku prawdziwych problemów.
– Ach, te sandały ze skarpetami… – Zaśmiała się i związała się z dobrze ubranym i pewnym siebie mężczyzną, nie wiedząc, że niedawno pobił swoją byłą kobietę.
– Doblo wlaca – powiedziała czteroletnia dziewczynka, trzymając za rękę mamę, gdy obie szły po raz ostatni w Oświęcimiu.