Druga połowa życia

Druga połowa życia

dziecko, wspomnienia, pojednanie

Późnym wieczorem, w zasadzie wczesną nocą Janusz wyszedł ze swojego mieszkania z butelką wina w kieszeni spodni. Robił to, kiedy wiedział, że nikt nie będzie przeszkadzał. Skierował się do windy i nacisnął… przycisk najwyższego piętra. Zaczął odliczać: trzy, cztery, aż dotarł do dziesięciu. Tyle właśnie pięter liczył jego blok w Ursusie na Niedźwiadku. Podszedł do kraty, do której już trzymał w ręku klucz. Mimo iż panował półmrok, dobrze znał te kształty: okrągłe pręty, prostokątny zamek i dziurka jak ze starych baśni. Przekręcanie klucza odezwało się niosącym po metalu dźwiękiem, przypominając otwieranie celi, w której mógłby być uwięziony, gdyby emocje ciałem się stały. Zawiasy zaskrzypiały. Był u wrót wolności. Jedynej w swoim rodzaju. Kiedy zamknął za sobą kratę, klapki zastukały na ostatnich schodach. Wiatr szarpnął otwieranymi drzwiami i uderzył go chłód nocy wnikający w rozgrzane wnętrze klatki schodowej.

Wyszedł na dach. Tu był najwyżej w okolicy. Tylko w oddali wysokościowce wskazywały centrum stolicy. Usiadł na murku i zatrzeszczała blacha. Wziął głęboki oddech, przeczesał do tyłu długie włosy, uniósł wzrok ku niebu, które pokrywały niskie chmury w kolorze szaro-pomarańczowym rozświetlone przez światła wielkiego miasta. Sięgnął po butelkę francuskiego wina, a do drugiej kieszeni po scyzoryk z korkociągiem. Otworzył. Wino było białe, półwytrawne, cierpkie.

Pierwszy łyk i nic więcej mu do szczęścia nie było trzeba w tę czerwcową noc. Zagrał Bach, wzniośle i dostojnie. Pierwsze nuty i Janusz już nie był samotny. Pierwsza harmonia dźwięków, a czuł, że teraz nic nie ma znaczenia. To były ostatnie chwile przed urlopem. Jeszcze tylko dwa dni robocze, dwie noce, które należało przetrwać. On sam na wysokości kilkudziesięciu metrów, poniżej szum samochodów, a wokół odseparowująca go od świata przestrzeń dachu. Drugi łyk i potrafił zapomnieć o bożym świecie. Zatopił się we własnych myślach.

Miesiąc temu mieszkał z kobietą, dwa miesiące temu wydawało się, że będzie w tym związku na zawsze, a tymczasem odeszła niemal z dnia na dzień, bez jakiejś wielkiej kłótni czy zdrady. Ot, przyszedł któregoś dnia po pracy i zobaczył ją pakującą walizki. I zniknęła mu z oczu. Ale nie żałował. Gdzieś w głębi duszy potrzebował samotności.

Z każdym kolejnym łykiem wina jego umysł się otwierał, oswobadzał. To, co za dnia ciążyło, tutaj znikało ugaszone przeciwzgryzotowym płynem. Już nie powtarzał bezgłośnie słów, które go dotknęły, już nie roztrząsał tego, co dawno zamknięte – teraz po prostu odpoczywał. Daleko od ludzi, od szumu wielkiego miasta, od przyziemności i od własnych przymusów. Spuścił głowę, zamknął oczy, popadając niemalże w stan zbliżony do nirwany. To była ta jedna część jego życia. Chciałoby się powiedzieć, że połowa…

Nagle zobaczył padający śnieg. Nie obficie, jednak pojedyncze płatki spadały powoli z nieba. Osiadały na dachu i na nim samym. Te, które dotykały nieosłoniętych części ciała, topiły się, niemalże migocząc, rozświetlane odrobiną świateł miasta. Zmienił pozycję. Teraz płatki wpadały mu do otwartych oczu, rozmazując obraz i spływając niczym łzy po wrażliwych policzkach dziecka, które otrzymało dawno temu czas samotności zamiast normalnej rodziny. Gdy tylko poczuł mokre strużki na twarzy, wytarł je ręką i zdał sobie sprawę, że nie pamięta, kiedy ostatnio płakał. Chyba w pierwszy dzień w szkole; miał siedem lat, nowe zaczynające się życie towarzyskie i ani trochę ku temu chęci. Kolejne strużki roztopionego śniegu spłynęły wprost do ust. Poczuł słony smak. Natychmiast otrząsnął się, wyprostował, twarz opuścił w dół i wypił wino do końca. Teraz to już brzmiała cała symfonia Bacha okraszona delikatnym szumem i niosącym się pogłosem. Nawet dźwięk oddechu docierał, jakby stał ktoś obok. W jednym momencie ujrzał samego siebie z boku. Jasno i wyraźnie. Kim był? Sobą samym, czy zlepkiem tego, co pozostało z dawnych czasów?

Dwa dni później pojechał w Bieszczady, jedyne w miarę dzikie góry w kraju. Kiedy już siedział za kierownicą, uśmiech nie znikał z twarzy. A gdy koła przekroczyły Wisłok, cały podrygiwał i podskakiwał z radości. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów, odstawienie auta na parking, szybkie późne śniadanie, zarzucenie plecaka z namiotem na ramiona i w drogę. Muzyka na uszach, chęć odczuwania natury, słońce nad głową i wolność we włosach.

Turystyczny szlak, którym szedł, rozbujał się rytmicznie. Co krok, to dalej od cywilizacji, dalej od codzienności. Drzewa zaszumiały przyjaźnie, krzewy rozsunęły się ze ścieżki, trawa i mech nadały miękkości. Kolorowe miraże mijanej rzeczywistości odbiły się w pamięci, która, przelewając się w niedostrzegalny sposób między teraźniejszością a przeszłością, zabrała Janusza w świat jego własnych wartości. Ponownie zagrał Bach, tym razem jednak wspomagany przez scenografię, w której Janusz poczuł się jak za dawnych czasów.

Wszedł na pierwsze duże wzniesienie, na którym rosły czarne drzewa, krwisto-czerwone krzewy i błękitna trawa. Tuż obok szlaku dostrzegł krzew dzikiego głogu o naturalnych kolorach, pod którym siedział kilkuletni chłopiec. Czym prędzej podszedł.

– Co tu robisz? – zapytał, zdziwiony jego samotnością w takim miejscu.

Muzyka ucichła prawie całkowicie. Chłopiec powolnie odwrócił do niego głowę.

– Wleszcie jesteś – odpowiedział maluch, nie wymawiając r i przebijając się głosem przez podmuchy gwiżdżącego wiatru.

Janusz jeszcze raz się rozejrzał, a dostrzegłszy, że są sami, zrzucił plecak na trawę i usiadł koło malucha.

– Dzieciaku, gdzie twoi rodzice?

– Mamusia mnie porzuciła. – Chłopczyk spuścił wzrok ze smutkiem.

Janusz usłyszał wycie wilka.

– Jak to porzuciła?

– Wyblała kalielę i pieniądze – głos chłopca, mimo iż z brzmienia dziecięcy, sprawiał wrażenie, że należy do kogoś dorosłego.

– A gdzie jest teraz? – dopytał Janusz.

– Nie wiem. Ostatni laz ją widziałem dawno temu. Już plawie nie pamiętam.

Janusz ujrzał, jak jakieś małe rączki przed oczyma bawią się żołnierzykami.

– A wiesz, gdzie mieszkacie? Trafisz tam? – Wyciągnął telefon, aby zadzwonić na numer alarmowy.

– Nie dzwoń, ona i tak mnie nie chce – wyszeptał maluch i zdawało się temu wtórować to samo odległe wycie wilka.

– Muszę zawiadomić policję, to poważna sprawa.

Malec wstał. Janusz zaczął wybierać numer alarmowy.

– Nie dzwoń, pobądź ze mną.

– Muszę, takie są zasady.

– Zasad nie ma, bo inaczej by mnie nie zostawiła.

– A ja ci pokażę, że zasady są! – Przyłożył telefon do ucha. Wycie wilka zbliżyło się.

Chłopiec usiadł po turecku, spuścił głowę, założył ręce na przeponę i zrobił kilka głębszych, znaczących wdechów.

– Nie dzwoń, ploszę.

Januszowi zadrżała ręka. Nerwowo spojrzał na telefon, na malca, znów na telefon i rozłączył się, zanim ktoś zdążył odebrać.

– Dziękuję – wyszeptał dzieciak.

– To, co ja mam zrobić? – Janusz nagle poczuł wszystkie swoje emocje.

– Polozmawiaj ze mną.

Janusz ponownie usiadł obok malca, głęboko oddychając i drżącym głosem odpowiedział:

– Dobrze, już dobrze.

– Bałem się, ale już jesteś.

– Tak, jestem, pomogę ci – do wycia wilka dołączył Bach, donośnie.

– Dobrze. – Chłopczyk spojrzał Januszowi w oczy. – Ale to ja ci pomogę, Knotku.

Janusz znieruchomiał, bo właśnie mianem knotka nazywała go babcia, jak jeszcze żyła. Zacisnął zęby, przymrużył oczy z emocji, wstrzymał powietrze i przez chwilę bał się spojrzeć chłopcu w twarz.

– Weźmiesz mnie z sobą?

– Tak, wezmę, gdziekolwiek zechcesz. – Januszowi rozmazał się obraz przed oczyma. – A gdzie byś chciał?

– Najpielw na lody, potem do zoo, a potem to już do domu.

– Ale… – Bach rozbrzmiał na dobre, zagłuszając wycie wilka. – Tak, najpierw na lody, potem do zoo, a potem to już tylko do domu. – Czubek nosa Janusza zajaśniał od wilgoci.

– Nie płacz, ja ci pomogę.

Janusz trzymał głowę prosto, patrzył na chłopca, lecz emocje grały własną melodię.

– Będę ci pomagał sprzątać, gotować, lobić zakupy, a ty będziesz mnie przytulał.

Janusz, prawie nic nie widząc przez łzy, wstał i zaczął chodzić w kółko.

– Ty będziesz moim tatą, a ja twoim synkiem.

– Nie… – Janusz chciał coś powiedzieć, ale zaniechał z bezsilności.

– Nie będę ci przeszkadzał w domu?

Mężczyzna zmusił się, aby usiąść obok chłopca i poczuł się samotny.

– Oczywiście, że nie będziesz mi przeszkadzał. Będziesz mi najdroższą istotą na świecie. – Janusz sam się dziwił, jakie słowa właśnie wypowiedział. Przecież nawet w stosunku do swojej byłej dziewczyny nie był taki czuły i uczuciowy.

– Dloższą niś pieniądze?

– Naturalnie.

– Dloższą niś placa?

– Oczywiście.

– Dloższą niż koledzy?

– Pewnie, że tak.

– A będziemy przyjaciółmi?

– Tak.

Z każdym słowem chłopca Janusz odpływał w świat muzyki i dzikiego wilka. Przypomniał sobie wygląd matki, o którym dawno zdążył zapomnieć.

– Mamusia mnie nie chciała, tylko placowała i placowała – powiedział chłopczyk.

Przed oczyma Janusza stanęła jakaś nieznajoma kobieta, do której tak bardzo nie chciał chodzić.

– Ale najgolsze było, jak zniknęła. Żeby nadal na mnie krzyczała, żeby nadal dużo placowała, ale żeby mnie nie zostawiała. Żeby więcej nie znikała.

Janusz spuścił głowę i zapadł się w głąb siebie. Łzy nie pozwalały spojrzeć kajtkowi w oczy.

– Ale ty mnie nie zostawisz?

– Nnnniiieee – wybełkotał Janusz. Czuł się, jakby był kilkuletnim chłopcem.

– Ja ciebie też nie. Nigdy. Aż do śmielci.

Krzew dzikiego głogu zaszumiał, wilk zawył po raz ostatni, a Bach zagrał końcowe dźwięki. Kolory się rozpłynęły, zlały w jedno i wpłynęły w świadomość Janusza, ukazując zwykły las, zieloną trawę i obdarzając słuch śpiewem skowronka.

– Dobrze się pan czuje? – Janusz poczuł szarpnięcie za ramię.

Otworzył oczy. Stała przed nim kobieta, o pięknych, długich, kasztanowych włosach, przez które przedzierało się światło słoneczne. Twarzy nie widział, jedynie błysk oczu i ciepły uśmiech. Opierał się o spory kamień leżący pod krzakiem głogu.

– Pomóc panu? – spytała.

Nie mógł otworzyć ust. Wiedział jedynie, że nieznajoma będzie jego żoną.