W poszukiwaniu istoty

W poszukiwaniu istoty

Pierwszy raz usłyszałem o nim w miejscowym pubie. Od razu mnie zafascynował. Niemal od pierwszego zdania wypowiedzianego przez starego Antoniego widziałem go oczyma wyobraźni. Pamiętam, że siedziałem przy piwie, zapadłem się w głąb własnego umysłu i wyobrażałem sobie, jak może wyglądać. Jest niski, wysoki, chudy, gruby, podobny do przeciętnego człowieka, czy może raczej przypomina yeti albo neandertalczyka? Wróciłem do domu mocno podpity, otworzyłem swój kajet i zacząłem przelewać na kartkę efekty wyobraźni. Pociągnąłem ołówkiem kilka zdecydowanych linii i wyłonił się on, cały w cętki, wzrostu koszykarza, z włosami, które nie widziały fryzjera od lat, i w ubraniu jak u bezdomnego. Tak wyobrażałem sobie tę istotę. Odłożyłem rysunek na stolik obok łóżka. Zasypiając, myślami byłem w tym lesie.

Siedzę na pniu powalonej sosny, spoglądam na runo leśne pod stopami, a gdzieś w górze odzywa się wilga. W zasadzie nie wiem, dlaczego tak siedzę, ale zdaję sobie sprawę, że ruszyć się nie mogę. A może wcale to do mnie nie dociera, tylko czuję? Dwie myśli zaprzątają mi głowę: gdyby tak spotkać Człowieka Lasu; oraz która jest godzina, co wywołuje we mnie odruch spoglądania na zegarek. Gdy już się pogodziłem, że istoty tej nie ujrzę, coś porusza krzakami. Odruchowo padam pod pobliski jałowiec, a gruby korzeń żądli mnie w klejnoty. Ogromna ciekawość walczy z jeszcze większym bólem, co zmusza mnie do wykrzyknięcia:

– Stój! Kim jesteś?

Zza krzaków wyłania się sąsiadka z koszykiem w połowie wypełnionym grzybami.

– To ja, Mariola. Co tak krzyczysz? Nawet grzyby spłoszysz! – Śmieje się.

Mija chwila, zanim dochodzę do siebie na tyle, aby wstać. Podchodzę do niej wreszcie, zerkam na niezwykle ponętne kształty, ale tym razem nie pociąga mnie. Spoglądam na bolące krocze, sprawdzając, czy nie mam rozdartych spodni, ale widzę jedynie brązowy ślad po korzeniu dokładnie na wysokości penisa.

– A co sąsiad taki brudny? – Spogląda mi w to miejsce?

– Ja?… Ja jakoś… Ja jakoś tak… – Nagle echo powtarza moje słowa, a drzewa szumią gwałtownie.

Zrywa się wiatr, który podnosi z ziemi setki liści, przesłaniając obraz przed oczyma. Przez chwilę mam wrażenie, że jestem w oku trąby powietrznej: wszystko wiruje i faluje niezrozumiale. Siła wiatru jeszcze się wzmaga i podrywa mnie nad powierzchnię ziemi. Lewituję gdzieś wysoko wśród wirujących liści i igliwia, gdy wiatr cichnie, a ja spadam z ogromnej wysokości wprost w krzaki jeżyn.

Zerwałem się do pozycji siedzącej, zrzucając całkowicie kołdrę na podłogę. Odruchowo spojrzałem na zegarek na lewej ręce. Obok od podmuchu drgnęła kartka, na której dzień wcześniej narysowałem Człowieka Lasu. Sięgnąłem jeszcze raz po ołówek, zastanawiając się jednocześnie nad minionym snem. Czy Mariola ma z tym coś wspólnego? Może widziała Człowieka Lasu? A może tylko o nim słyszała? Z drugiej strony to właśnie ona mieszka najbliżej lasu, więc to prawdopodobne. Tak czy inaczej, wiedziałem, że muszę ją o to zapytać. Nagle spostrzegłem, że dorysowałem nad trzymanym rysunkiem klepsydrę. Nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy, działo się to podświadomie, zupełnie jak z pismem automatycznym, którego sam doświadczyłem kilkanaście lat temu, gdy rozpaczając po sprzedaży klaczy, napisałem jedyny w życiu wiersz. Wiersz do dziś dla mnie niezrozumiały.

Gdy około południa zapukałem do Marioli, byłem już całkowicie pochłonięty tematem Człowieka Lasu. Otworzyła z uśmiechem i kobiecym ruchem głowy odrzuciła seksownie włosy. Spojrzałem przelotnie na zegarek. Pokiwała bez słów głową, abym wszedł, i poczęstowała herbatą. Patrzyłem na jej ponętne kształty, tym razem w głowie mi buzowało, ale nie byłem w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Krzątała się po całej kuchni, w której mnie przyjęła, i opowiadała o świętej pamięci mężu, który ponoć zaginął w pobliskim lesie. Nikt nigdy nie wypowiedział tego słowa na głos, ale wszyscy byli w pełni przekonani, co się z nim stało. Potem usiadła na drugim krześle i również piła herbatę.

– Tak to było – skwitowała swoją opowieść.

– Tak, tak. – Pokiwałem głową.

– Ale cóż. – Westchnęła.

– No, trzeba żyć. – Przejąłem się i przetarłem twarz dłońmi.

– Takie życie. – Siorbnęła herbatę. – Takie życie.

– Nic się na to nie poradzi. – W pełni ją rozumiałem.

– Bo człowiek chciałby tu tak czy owak, a wychodzi inaczej.

– Oj, wychodzi, wychodzi.

– Aż strach patrzeć.

– Oj, strach, strach – przyznałem.

Dalej siedzieliśmy bez słowa, a ja czułem w gaciach rewolucję. Od zawsze mnie podniecała. Na tyle byłem tym razem pobudzony, że nie zwracałem uwagi na rzeczywistość – lewitowałem w przestworzach nieuświadomionych fantazji erotycznych. Nawet nie poczułem, jak zrobiło mi się mokro w majtkach. Dyskretnie spojrzałem na zegarek.

– To co? – spytała. – Herbatka dobra?

– Oj dobra, oj dobra. – Oddychałem głęboko.

– No, no, no.

– Czuję się wniebowzięty.

– Ojej. – Ruszyła biodrami, wypinając jedną ich stronę bardziej niż zwykle. – Herbatka, herbatka.

– Tak, tak, tak.

– To co? – Spojrzała mi głęboko w oczy i seksownie przeczesała włosy.

– To już chyba pójdę. – Wstałem, dopiłem resztę herbaty, niemal dławiąc się fusami.

– No tak, trzeba do domu, trzeba do domu.

– Do zobaczenia. – Zostawiłem za sobą niezamknięte drzwi.

Wieczorem znów sięgnąłem po rysunek Człowieka Lasu. Włączyłem jednocześnie telewizor, w którym leciał program o Potworze z Loch Ness. Nikt go nie sfotografował w pełnej krasie, nie znaleziono śladów na jego istnienie, a jednak tak wiele słyszano relacji. Czyżby to stworzenie przetrwało z prehistorii do dziś? Może to dinozaur, który ocalał? A może zmutowany gatunek ryb głębinowych? Zawsze było coś, co mnie do takich historii przyciągało. Już w szkole średniej zaczytywałem się na ten temat, oglądałem nieliczne zdjęcia tego jeziora z dziwnymi obiektami na powierzchni wody. Raz wyglądało to jak gigantyczny wąż, a innym razem przypominało garby wielbłąda. Ponownie nawet nie zauważyłem, że dorysowałem z boku Człowieka Lasu jakąś wieżę ratusza, z iglicą, bogatymi zdobieniami i zegarem, który wskazywał niemal północ. Albo południe.

Tego dnia od rana szykowałem się do tego. W zasadzie powinienem pójść od razu po śniadaniu, ale zwlekałem z niezrozumiałych przyczyn. Zarzuciłem na siebie kurtkę, zapakowałem do plecaka butelkę napoju i kilka kanapek. Wyruszyłem jeszcze grubo przed południem. Dzień był ładny, choć nietypowy, bo niebo pokrywały gęste obłoki, ale żadnej chmury deszczowej. Dodatkowo regularnie co kilka minut przedzierały się pojedyncze promienie, zupełnie jakby walczyły z potęgą chmur.

Do lasu dotarłem przed południem. Spojrzałem na zegarek. Usiadłem na powalonym pniu sosny, pod stopami miałem leśne runo, a w górze świergoliła wilga. Poczułem jakiś bezwład w całym ciele, tak, że nawet gdybym chciał, to nie byłem w stanie drgnąć z miejsca. Świat odpłynął, a ja pozostałem sam na sam z czasem. Wpadłem w głąb własnego umysłu, przypominając sobie każde słowo dotyczące tego, po co tu przyszedłem. Widziałem tylko obracające się wskazówki na zegarku, który nosiłem. Odgłosy lasu zlały się w jeden przeciągły szum, cienie rzucane przez chmury zatańczyły, a ja tkwiłem jakby poza ciałem, obserwując to wszystko z boku.

Nawet nie zauważyłem, jak zrobiło się zupełnie ciemno. Nadal czułem, że nie mogę ruszyć ciałem. Zupełnie, jakbym zapuścił korzenie w pień, na którym siedziałem. Ale nie martwiłem się – było w tym coś uspokajającego, magicznego. Chmury się rozproszyły, dając miejsce księżycowi w pełni, którego światło pozwalało na dość dobre, ale nie idealne widzenie otoczenia. Nagle coś drgnęło za pobliskimi krzakami. Oprzytomniałem, dopiero gdy wyrósł przede mną stwór wyglądający jak połączenie człowieka i niewielkiego dębu, z liśćmi na głowie i na ubraniu oraz w butach pokrytych mchem. Ledwie mogłem to wszystko dostrzec w półmroku księżycowej nocy. Jednocześnie jego twarz nie przypominała niczego, co widziałem dotychczas.

Kiedy powaga sytuacji do mnie dotarła, przeraziłem się. Człowiek Lasu szedł w moją stronę powolnym krokiem, najwyraźniej w bardzo konkretnym celu. Czyli te wszystkie opowieści to prawda. Zresztą nie tylko to. Rozbity latający talerz w Rosswell, Potwór Z Loch Ness, Yeti, wciąż żyjący Elvis i ten, stojący przede mną, Człowiek Lasu. Pewnie za chwilę zginę i pozostanie po mnie wspomnienie, tak samo jak po mężu Marioli. Przygotowywałem się na śmierć. Nawet zacząłem „Ojcze nasz”, choć za bardzo wierzący nie byłem. Stwór stanął metr przede mną. Już oczami wyobraźni widziałem, jak przeobraża się w wilkołaka i mnie rozszarpuje, za chwilę że połyka mnie w całości.

Czym jest życie, że tak długo krzątałem się po tym świecie, nie znalazłszy sensu, a teraz, gdy jedna z tajemnic została rozwikłana, miałem zginąć?

Człowiek Lasu spojrzał mi w oczy i rzekł:

– Czlowieku, która godzina?

Nerwowo spojrzałem na zegarek.

– Za minutę północ – odpowiedziałem.

Powoli odwrócił się i potrząsnął całym ciałem. Oraz zniknął bezszelestnie w ciemnościach lipcowej nocy.

Notatka na marginesie

Piwnica

Drzwi, Tajemnica,

Te drzwi stały się moją obsesją. Czymś nierozwiązywalnym, nieodgadnionym. Pojawiają się w snach do dziś. Czasem są to wizje przyjemne, choćby ze wspominkami dzieciństwa, a czasem przerażające koszmary, pełne ruszających się szkieletów, gnijących ciał, czy białych robaków wychodzących z oczu, uszu, nosa i ust.

Poznałem go, mając jakieś dziewięć lat. Pamiętam, że zwrócił mi uwagę na zbyt długie nogawki. Założyłem spodnie starszego brata, bo poza rozmiarem były identyczne. Podszedł, ukląkł tuż przede mną i podwinął. Potem go nie widziałem jakiś czas, aż któregoś dnia, gdy wracałem cały mokry po polekcyjnej wojnie na torebki z wodą, podszedł i, gdy spodziewałem się reprymendy, głosem najspokojniejszym, jaki potrafiłem sobie wyobrazić, stwierdził, że lepsza wojna na wodę niż na pięści. Widywałem go tu i ówdzie: raz odwiedził moją szkołę, drugi raz usilnie dyskutował z ekspedientką w sklepie, innym razem wysiadał z taksówki ubrany w szalenie elegancki garnitur. Lecz niemal za każdym razem dłonie miał złożone na brzuchu, palce skrzyżowane i kręcił jednym kciukiem wokół drugiego.

Któregoś dnia, pewnie jak miałem jakieś dwanaście lat, siedział nieruchomo na ławce w parku. Biegłem z kolegą ze szkoły i zamarłem. Wyglądał, jakby nie żył. Podszedłem niemal na palcach. Nagle otworzył oczy, odkaszlnął i ruchem ręki wskazał, abym usiadł obok. Bałem się. Przede wszystkim tego, że wykorkuje obok mnie, bo tak trochę wyglądał. On jednak wymusił na swojej twarzy cień uśmiechu i rzekł, że jeszcze nie pora na niego. Nie mam pojęcia, skąd wiedział o moich obawach, ale wyglądało, jakby czytał mi w myślach. Z jednej strony byłem tym przerażony, a z drugiej pragnąłem go poznać jak najbliżej. I od tego dnia zostaliśmy kumplami. Koledzy z klasy poszli nieco w odstawkę, ci spod bloku tak samo i tylko rodzice zapytali któregoś razu, czy ten pan nie próbuje się za mną jakoś dziwnie bawić. Nie próbował. Znaczy tak, ale to zabawa zwyczajne kumplostwo. On wiele starszy, zupełnie jakby był dobrym wujkiem.

Miał na imię Dariusz. Nazywałem go Darek. Na początku traktowałem to imię zwyczajnie, ale mając kilkanaście lat, gdy zacząłem uczyć się angielskiego, skojarzyłem je ze słowem dark czyli ciemność. I z tym właśnie mi się kojarzył. Dlatego, że nic o nim nie wiedziałem, bo nic o sobie nie mówił. A może gdzieś podświadomie widziałem go w ciemnych barwach? Ilekroć myślałem o tajemniczości, on stawał mi przed oczyma.

Odwiedzałem go wielokrotnie. Najpierw rodzice byli przeciwko temu, ale gdy zaprosiłem go do domu, aby mogli go lepiej poznać, przestali mieć obawy. Mieszkał w starym, zaniedbanym domu dwie ulice dalej. Podobno sąsiedzi dopingowali go, aby zatroszczył się swoim podwórkiem, ale nic sobie z tego nie robił. Któregoś razu zwróciłem uwagę na zawsze zamknięte drzwi do piwnicy. Te właśnie drzwi. Próbowałem je otworzyć, ale były zamknięte. Gdy spytałem, co tam jest, stwierdził, że nic do oglądania, a jeśli jestem taki wścibski, to chyba pora zakończyć znajomość. To mnie z jednej strony zabolało, a z drugiej wyznaczyło granicę, której przekroczyć nie mogłem. Potem przez długi czas nie spytałem, co jest w piwnicy, ale nigdy nie pozbyłem się świdrującej ciekawości. Wielokrotnie siedząc samotnie w domu, próbowałem rysować skrzynie pełne złota, innym razem podłogę zapełnioną trumnami, lecz szczytem fantazji była uwięziona tam cała rodzina. Ale nie bałem się później go odwiedzać. Jakoś myślałem, że skoro ich zamknął, to na pewno sobie na to zasłużyli.

Potem był moim świadkiem na ślubie. Co z tego, że miał prawie dwadzieścia pięć lat więcej i bardziej wyglądał na ojca niż świadka? Niektórzy właśnie to mi zarzucali, ale miałem to gdzieś. Od dziecka potrzebowałem kogoś takiego starszego, bo moi rodzice to tylko żyli pracą i nie mieli dla mnie czasu. I na tym weselu spił się, że musieliśmy go wynosić na zaplecze, gdzie spędził noc. Ale nigdy nie widziałem nikogo po alkoholu, kto by był spokojniejszy i bardziej zamknięty w sobie. Następnego dnia, gdy wszyscy siedzieli na poprawinach, usiadłem obok niego i spytałem, dlaczego wybrał mnie. Spojrzał, uśmiechnął się półgębkiem i tylko stwierdził, że tego potrzebował. Potem wielokrotnie zadawałem mu to samo pytanie, ale bez odpowiedzi.

Któregoś dnia, gdy nasze dziecko miało iść do szkoły, zaszliśmy do niego z żoną. Zanim nam otworzył, wyraźnie słyszałem nietypowy dźwięk zamykanych drzwi. Biorąc pod uwagę, że znałem w jego domu niemal każde trzaśnięcie, to musiały być drzwi od piwnicy. Gdy tylko weszliśmy, zauważyłem, że dłonie ma pobrudzone ziemią. Kto schodzi do piwnicy, aby tam kopać? Nawet odruchowo pomyślałem, czy w pobliżu nie ma żadnego banku. Cóż, naoglądałem się starych filmów i zbierałem żniwo…

Tego dnia po raz pierwszy spytałem go, czy ma jakąś rodzinę. Milczał. Jakichś znajomych? Tylko się uśmiechnął, patrząc mi w oczy. Siedział przy komputerze, coś pisał i nie za bardzo miał ochotę na rozmowę. W końcu nieśmiało zadałem kłopotliwe pytanie:

– Dlaczego nic o tobie nie wiem?

– Bo nie chcę. – Jego uśmiech był rozbrajający. Potwierdzał to, co wiedziałem od dawna: rządził on, a ja musiałem się podporządkować.

– A kto ci będzie pomagał na starość? – spytałem rozpaczliwie i od razu ugryzłem się w język. – Znaczy, mogę ja, ale nie w tym rzecz.

– Ty to masz swoje życie – odparł ze spokojem. – Pewnie jeszcze z dziesięć lat… – wyraźnie nie dokończył myśli.

– Co ty mówisz?! – podniosłem głos. – Weźmiemy cię do siebie. Ale nie o to mi chodziło. Naprawdę nie masz nikogo, kto mógłby ci pomóc?

– A co cię tak naszło? Wyglądam, jakbym już się wybierał na tamten świat? – Zaśmiał się.

– Posłuchaj, znamy się tyle lat, jesteś mi jak rodzina i teraz, kiedy sam czuję upływ czasu, widząc swoje dorastające dziecko, myślę, że czas pomyśleć o tobie.

– Poproszę inny zestaw pytań. – Nadal się śmiał.

– Inny? A co może być ważniejszego niż przyszłość mojego najlepszego przyjaciela?

– Powtarzam, spytaj mnie o coś innego.

– Ok. – założyłem ręce na przeponę. – Co masz w piwnicy?

Nagle wstał, zrobił grobową minę i rzekł niemal martwym głosem:

– Wyjdźcie, i to już!

– Ale… – chciałem coś powiedzieć, ale ponowił:

– I to już! – Odwrócił się i wyszedł do innego pomieszczenia.

Wiedziałem, że nie ma co napierać. Wyszliśmy i nie pojawiłem się u niego prawie przez miesiąc.

Potem widziałem go zaraz po tym, jak nasz syn wyprowadził się do narzeczonej. Pamiętam, że siedział na kanapie z laptopem na kolanach i coś czytał. Ale pierwsze, na co zwróciłem uwagę, to zapach stęchlizny, którego nigdy w tym domu nie było. Rozejrzałem się, szukając plam na suficie i ścianach spowodowanych przeciekaniem dachu. Na próżno. Przy podłodze również nie zauważyłem czegoś niepokojącego.

– Skąd ten zapach? – spytałem.

– A, taki się jakoś takoś rozniósł. – Uśmiechnął się nieznacznie.

– Potrzeba ci pomocy przy domu?

– Jak będę potrzebował, to dam ci znać, a teraz siadajcie. – Wskazał mnie i żonie dwa fotele, które już wyglądały jak ze staroświeckiego horroru o duchach lub wampirach.

– Pewnie się nie zgodzisz, ale chcieliśmy cię zabrać ze sobą na tydzień na Mazury, bo wybieramy się niedługo – mówiłem tak, bo zdawałem sobie sprawę, jaki z niego samotnik.

– A wiesz co? – Uniósł brwi, co u niego oznaczało ekscytację. – Chętnie. – Uśmiechnął się.

– Poważnie? – Wtrąciła się żona.

– Jak najbardziej. Myślę, że to dobry czas na odetchnięcie od tego domu. – Spojrzał znacząco pod stopy.

– Mówisz… o… – już chciałem zapytać, ale mnie ubiegł:

– To kiedy jedziemy? – Zaśmiał się.

Pojechaliśmy na te Mazury. Ja i żona odsypialiśmy codzienne życie, a Darek wstawał niemal o świcie i robił śniadania. Któregoś dnia poszedł na pomost i pierwszy raz w życiu wędkował. Ślęczał w ciszy zatopiony we własnym świecie i nawet nie zwracał uwagi, gdy któreś z nas przyszło zobaczyć, co u niego. Pod wieczór w końcu przyszedł do chaty z połową wiaderka ryb. Ale żadne z nas do końca nie wiedziało, jak je oporządzić. Dopiero wspólnymi siłami coś zrobiliśmy. I koniec końców wszyscy przyznaliśmy, że Bóg wie, jak dawno nie jedliśmy czegoś tak dobrego. I właśnie przy kolacji zaczął opowiadać coś o sobie. Pierwszy raz.

– Po wojnie wesoło nie było. Kochani bracia zza Buga pozabierali majątki bogatym, zrobili kołchozy, sowchozy, spółdzielnie, Bóg wie, co jeszcze. Moi rodzice stracili prawie czterdzieści hektarów, zostawiono im nędzny ochłap, niecałe pięć. I weź tu, człowieku, godnie żyj z takiego skrawka. A było nas piątka dzieci. Niełatwo wykarmić taką ferajnę. Jaki to był rarytas, gdy w niedzielę ojciec szlachtował koguta na rosół. Ale jednego smaku nie zapomnę do śmierci: jeszcze ciepłego chleba na zakwasie ze świeżą śmietaną i cukrem. Później próbowałem kupić od chłopa taką świeżą śmietanę, chleb, ale to nie to samo. Nie wiem, czy to wszystko teraz smakuje rzeczywiście inaczej, czy to moja wyobraźnia dokłada głębi smaku. I od wtedy już nawet nie próbuję przypominać sobie smaków dzieciństwa, wolę żyć wspomnieniami. – Sięgnął po kubek z dawno wystygłą herbatą i patrząc w dno, westchnął, jakby zobaczył tam cały ciężar swojego życia. – Tuż po wojnie, jak miałem kilkanaście lat, zbieraliśmy z kolegami pociski, których jeszcze nie zdążono sprzątnąć, rozpalaliśmy ognisko z nimi w środku i przeskakiwaliśmy. Kto odważy się ostatni. Tak, tacy byliśmy. I dopiero jak koledze urwało nogę, to pomiarkowaliśmy, żeby przestać. Ale takie zdarzenia odkładają się w psychice, na długo. Nawet po latach człowiek budzi się czasem rano i oczyma wspomnień widzi te okaleczenia…

Potem coś wspominał o wyuczonych schematach, o tym, że człowiek podświadomie powiela to, co widział wcześniej. Na koniec wymamrotał jakieś jedno czy dwa zdania o swojej rodzinie, ale gdy tylko poprosiliśmy o więcej, spuścił głowę, zamilkł i dało się wyczuć, że to temat tabu. Niby powiedział, że ojciec to lub tamto, matka co innego, lecz tak naprawdę były to tylko wzmianki. Nic nieznaczące informacje. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że z jego rodzinnym domem wiąże się jakaś niedobra historia.

Po tygodniu wróciliśmy. Dla nas powrót do obowiązków był lekki, bo z naładowanymi akumulatorami, ale on… Zamknął się w domu na ponad tydzień. Tylko raz się odezwał, gdy przez prawie kwadrans dobijaliśmy się do drzwi. Słychać było przytłumione, wymęczone: dajcie mi spokój.

Od tego czasu widywaliśmy go coraz rzadziej. Zwykle nie chciał naszych wizyt, twierdząc, że nie jest w humorze, sam również przestał nas odwiedzać, a i coraz mniej wychodził z domu. Wielokrotnie zastanawialiśmy się, skąd bierze pieniądze, bo nie wyglądało, aby miał stałe źródło dochodów. Frapowało nas także, jak zaopatruje się w jedzenie, czy inne zakupy, gdyż nie widzieliśmy, aby chodził do sklepu. Tylko małe okienko do piwnicy było rozświetlane coraz dłużej i dłużej…

Któregoś razu, gdy po standardowym kwadransie stukania do drzwi nie odzywał się, a po kolejnej godzinie nadal milczał, wezwaliśmy policję i straż. W końcu ujrzeliśmy to, czego można było się spodziewać. Leżał martwy na korytarzu na parterze, zaraz obok tych drzwi, które po raz pierwszy były otwarte. Wokół wszystko, a szczególnie jego ręce zabrudzone ziemią i ta drażniąca woń stęchlizny.

Gdy go zabrali, zostaliśmy tylko ja i żona, jako jemu najbliżsi. W tym starym domu. Z jednej strony tak dobrze nam znanym, a z drugiej z tymi drzwiami.

Siedzieliśmy i rozmawialiśmy dobre trzy czy cztery godziny, zanim zdecydowaliśmy się tam zejść. Bo owszem, ciekawość nas zżerała, ale silniejszy był lęk przed nieznanym, przed złamaniem niepisanego prawa, jakie powinniśmy uszanować.

To, co ujrzeliśmy, pozostało w nas na zawsze. Stało się niemal kolejnym archetypem, który dominuje w naszych umysłach do dziś.

Pośrodku piwnicy była wykopana niemal studnia: okrągły dół o głębokości kilku metrów, z obsypującymi się ścianami i zbierającą się na dnie wodą. I w całej piwnicy nie znaleźliśmy niczego innego. Ani szpadla, ani wiadra do wynoszenia ziemi. Tylko gołe ściany i ten otwór…

Następnego dnia, gdy wróciliśmy, aby nieco posprzątać dom, znaleźliśmy zapisaną, postrzępioną kartkę, która wyglądała jak list pożegnalny. Nie było jednak ani zapisów świadczących, że to testament, ani nic o śmierci. Jedynie tajemnicze pięć słów:

Tylko nie myślcie o piwnicy.