Czarne klawisze fortepianu

Czarne klawisze fortepianu

(Przedstawiam tekst, za który zostałem wyróżniony w konkursie literackim w Kozienicach. Na 138 prac znalazłem się w siódemce.)

Dobrze pamiętam tamten dzień. Ojciec przyszedł bardzo późno, z hukiem otworzył drzwi i krzyknął na cały dom, żeby natychmiast dać mu jeść. Oparł się o szafę, stanął na jednej nodze, próbując zdjąć but. Po chwili stracił równowagę i runął, rozbijając sobie głowę o szafkę z butami. Gdy wstawał, krew lała mu się na ubranie. Zaklął siarczyście. Cisnął zakrwawioną kurtkę w kąt. Podeszła matka. Próbowała mu pomóc, ale wtedy ojciec jakby doznał otrzeźwienia, stanął na równe nogi i z całej siły uderzył mamę w brzuch. Zgięła się wpół, upadając na zakrwawioną podłogę. Gdy patrzyłem na to z dala, nie wiedziałem, co mam zrobić. Z jednej strony, nauczony przeszłymi jego wybuchami, potwornie się bałem, a z drugiej chciałem pomóc mamie. Podszedłem więc niepewnie, nie spuszczając z oczu ojca. Chwycił stojący w przedpokoju wazon i cisnął w moją stronę. Wazon rozbił się kilkanaście centymetrów ode mnie. Zamarłem ze strachu. Kątem oka zobaczyłem, jak matka próbuje powstrzymać ojca. Ten jednak, chwiejąc się, sięgnął po stojący w kącie jednonożny wieszak na ubrania i przygotowywał się, aby nim we mnie rzucić.

– Uciekaj! – zawołała mama zduszonym z bólu głosem.

To był dla mnie sygnał. Oraz rozkaz. Błyskawicznie odwróciłem się i zacząłem uciekać na strych, bo dobrze pamiętałem, że mogę zamknąć drzwi od środka, a nikt od zewnątrz nie otworzy. Gdy wbiegałem po schodach, zahaczyłem o wysoki drewniany próg. Upadłem, rozbijając sobie nos. Mimo to szybko się pozbierałem, wstałem i zamknąłem drzwi od wewnątrz. Zaszyłem się w najciemniejszym kącie. Usiadłem na zakurzonym stołku pod spadzistym dachem. Rękawem wytarłem zakrwawiony nos i łzy, które dopiero teraz zaczęły cieknąć. Z dołu wciąż dobiegały hałasy. Zacząłem się modlić, aby tata nie zrobił mamie krzywdy. Nadal się bałem, ale i czułem się winny, że nie mogę jej pomóc. Może gdybym był starszy, potrafiłbym powstrzymać ojca?

Kiedy zapanowała całkowita cisza, a ja do siebie doszedłem, powoli się rozejrzałem. Siedziałem w zakrwawionym ubraniu na okrągłym stołku stojącym przy jakimś meblu. Tuż ponad moimi oczyma zauważyłem litery, których dopiero uczyłem się w szkole. Powoli składałem to, co widzę, w słowa. Ale na próżno, w moim umyśle układały się dwa dziwne wyrazy połączone znaczkiem, którego nigdy wcześniej nie widziałem: Steinway & Sons. To było pianino. Otworzyłem klapę i niepewnie nacisnąłem klawisz z lewej strony. Wydobył się bardzo gruby dźwięk, który przeraził mnie, tak bardzo bałem się, że usłyszy go tata i przyjdzie. Jednak poczułem coś silniejszego niż ten lęk, coś, co kazało mi sięgnąć do klawiatury jeszcze raz. Tym razem nacisnąłem klawisz po prawej stronie, który odezwał się tonem cienkim. Potem dotknąłem następnego i następnego. Doznałem uczucia zespolenia z pianinem. Coraz pewniej naciskałem kolejne klawisze, a każdy odzywał się innym dźwiękiem. Operowałem tylko białymi, bo wciąż w pamięci miałem słowa mamy, że białe jest dobre, a czarne złe. Z każdą chwilą czułem, jakby dźwięki wpływały w moje wnętrze, a ja pobudzony, reagowałem kolejnym naciśnięciem białego klawisza. Tworzyło się, czego wtedy jeszcze nie rozumiałem, sprzężenie zwrotne, gdzie moje pragnienia wywoływały dźwięki, te znów wpływały na mnie i pobudzały do kolejnych naciśnięć klawiszy. Nawet nie zauważyłem, kiedy odważnie uderzałem w klawiaturę, wywołując całkiem sporą kakofonię, z której próbowałem wyłowić coś, co wyrażałoby mój aktualny stan. Biegałem palcami od lewej do prawej, czując się jak wirtuoz, jakich widywałem w telewizji.

Nagle usłyszałem silne uderzenie w drzwi. Zamarłem w bezruchu. Po drugiej stronie stał ojciec i szarpał za klamkę. Dobrze wiedziałem, że nie da rady otworzyć, bo wejście zabezpieczone było solidną zasuwą, do której nikt od dawna nie miał klucza. Mama kiedyś mówiła, że strych to najbezpieczniejsze miejsce w domu. Nagle ojciec krzyknął:

– Otwieraj, gówniarzu, bo cię zabiję!

Gdy tylko to usłyszałem, jeszcze większy strach przebiegł przez całe moje ciało i odruchowo zacząłem naciskać przypadkowe klawisze. Stworzyła się dziwna kłótnia pomiędzy ojcem a moimi palcami uderzającymi w klawiaturę. Jedna strona próbowała przekrzyczeć drugą, aż coś we mnie pękło i najsilniej, jak potrafiłem, zacząłem uderzać w czarne klawisze. Najpierw palcami, a gdy ojciec już walił z całej siły w drzwi, waliłem pięściami. Po raz kolejny zalały mnie łzy. Wytworzył się drugi świat w szczelnej bańce z czarnych złych dźwięków, które wezwałem przeciwko ojcu. Istniałem tylko ja, kakofonia i czarna siła.

Rok później, gdy tata siedział już w więzieniu, a ja regularnie chadzałem na strych, aby próbować wydobyć z białych klawiszy to, co tkwiło we mnie, mama urządziła moją pierwszą komunię. Spytała wcześniej, co chciałbym dostać. Rowerek, może zegarek, a może coś innego. Przytuliłem się do mamy i spytałem bardzo cichutko, czy trudno jest grać na pianinie. Odpowiedziała, że to tylko zależy od ucznia. Poprosiłem ją więc, aby znieść pianino na dół i aby mnie zaprowadzić do nauczyciela od pianin.

Pierwsza lekcja polegała głównie na tym, że nauczycielka próbowała przetłumaczyć mi, że uderzanie w przypadkowe klawisze nic nie da, a jeśli chcę się nauczyć grać, muszę delikatnie naciskać je pojedynczo. Na kolejnej lekcji pokazała, jak się gra gamę. Potem przyszedłem do domu i znów zacząłem od walenia w różne klawisze. Lecz po chwili przypomniałem sobie słowa nauczycielki, aby grać gamę. Nie wiem, ile to trwało, ale przestałem, gdy zapadał zmierzch, a do domu weszła mama.

Na którejś z kolei lekcji pani kazała mi nacisnąć czarny klawisz. Najpierw skuliłem się w sobie, a po którymś poleceniu nauczycielki uciekłem od pianina, bo nie chciałem jej zrobić krzywdy. Rozpłakałem się. Podeszła, przytuliła mnie i powiedziała:

– Nie bój się czarnych, one są takie same jak białe, tylko mają inny kolor, aby ułatwić granie.

Po kilku minutach dałem się przekonać. Ale wstąpiło we mnie coś niedobrego, bo wraz z tym, jak używałem czarnych, czułem coraz większą złość. I tak pod koniec lekcji nauczycielka musiała mnie uciszać, tak mocno bębniłem.

Rok później miałem pierwszy koncert. Siedziałem przed sporą publicznością w domu kultury i wykonywałem wyuczone na pamięć utwory. Za każdym razem, gdy grałem na czarnych klawiszach, używałem większej siły. Niektórzy później mówili, że mam swój własny styl, że będzie ze mnie wielki muzyk. Pamiętam, że podchodzili do mnie inni nauczyciele i gratulowali, mówiąc, że dawno nie widzieli tak zdolnego dziecka. W końcu podeszła mama, wzięła mnie z wysiłkiem na ręce oraz podniosła do góry, jakby chciała pokazać światu. W życiu nie widziałem na jej twarzy takiego wyrazu dumy i szczęścia. Była znów piękna mimo potężnej szramy ciągnącej się od czoła aż do kącika ust.

Gdy miałem siedemnaście lat, wrócił tata. Mimo iż wciąż się go bałem, czekałem z utęsknieniem. Siedziałem przy zastawionym suto stole jak na szpilkach, gdy wszedł. Nie wytrzymałem, pobiegłem na strych, zamykając za sobą drzwi. Wziąłem do ręki wcześniej przygotowany syntezator i bezmyślnie zacząłem grać. Intuicyjnie nacisnąłem klawisz nagrywania. Grałem coś spokojnego, coś, co mi właśnie przyszło do głowy. Chciałem uciszyć emocje, by jak najszybciej powrócić do taty. Ale gdy tylko po drugiej stronie drzwi usłyszałem tatę, nie wytrzymałem i grałem coś bardzo chaotycznego, niespokojnego, używając jak najczęściej czarnych klawiszy. Jednak tata tym razem nie walił w drzwi, ale spokojnie pukał, a po chwili, gdy zdał sobie sprawę, że gram, zaczął wystukiwać rytm. Zjednoczyłem się z tym jego stukaniem; tworzyliśmy duet: pianino i instrument perkusyjny. Sam nie wiem, ile to trwało, ale w pewnym momencie mój syntezator wyświetlił komunikat o wyczerpaniu zasobów pamięci, która zużyła się na nagrywanie. Wtedy jakby emocje mnie dopiero dopadły i rozpłakałem się.

Zza drzwi usłyszałem cichutki głos taty:

– Wpuść mnie, proszę.

Niepewnie podniosłem się i po chwili otworzyłem drzwi. Za nimi stał tata. Pierwsze, co zrobił, to mnie przytulił. Z jednej strony czułem z nim więź, a z drugiej miałbym ochotę założyć mu słuchawki, podłączyć je do najpotężniejszego wzmacniacza, ten do syntezatora i uderzać z całej siły w czarne klawisze, tak mocno, aby mu głowa pękła. Uspokoiłem się dopiero, gdy chyba nie miałem już łez.

Godzinę później, po skończonym obiedzie, wyciągnął ze swojej torby piękny bukiet kwiatów dla mamy. Bez najmniejszych emocji przyniosła z kuchni wazon z wodą, włożyła kwiaty i jeszcze bardziej oschle podziękowała.

– Wiesz, Marku, jak byłem w szkole średniej, grałem trochę na perkusji – powiedział ojciec. – Może mógłbym do ciebie dołączyć? Byśmy coś razem zagrali?

Nie odpowiedziałem, bo nadal się we mnie kotłowało. Pokiwałem tylko głową dla świętego spokoju.

W najbliższym czasie tata poprosił mnie, abym mu nagrał na kasetę, to co nagrałem na syntezatorze, gdy wracał z więzienia. Potem odsłuchiwał tego wielokrotnie, samemu próbując wystukiwać coś rękami i nogami. Spędzał przy tym całe wieczory, gdy wracał z pracy, o którą teraz dbał należycie. Ani razu nie zdarzyło się, aby przyszedł pijany.

Rok później, gdy kończyłem średnią szkołę muzyczną, zasiedliśmy obaj na scenie. Ja do fortepianu, on do perkusji. Zaczęliśmy grać. Najpierw utwór spokojny, melancholijny, klasyczny. Po nim nauczyciel stanął przed mikrofonem i powiedział, że teraz zagramy moją własną kompozycję. Bardzo bałem się, że nie wyjdzie tak, jak ją sobie wyobrażałem. A tam była to ekspresja w czystej postaci, zderzenia tonów delikatnych z ostrymi, harmonia niepowtarzalna.

Zaczęliśmy spokojnie, z wyczuciem. Ja grałem melodię, a tata nadawał rytm. Gdy miało dojść do momentu, gdzie muzyka na chwilę zamiera, a potem znów budzi się z pełną mocą, tata uderzył z całej siły w talerze i krzyknął w moją stronę:

– A teraz mocno, w czarne!

Poczułem moc, której nie doświadczyłem nigdy! Błyskawicznie, stosując modulacje, przeszedłem do tonacji, gdzie używanych jest jak najwięcej czarnych, i zagrałem! W zasadzie nie pamiętam nic poza emocjami. Była muzyka złożona z melodii, rytmu i ekspresji. Tylko to ostatnie miało znaczenie! Każdy dźwięk kierowałem przeciwko ojcu, a on jeszcze bardziej mnie nakręcał, grając koncert perkusyjny swojego życia. Co nie zagrałem, on był jak echo, idealnie wpasowywał się w klimat granych przeze mnie dźwięków. Jakby szedł za mną przez całe życie, nie odstępując na krok, po to, aby pokazać, że jest wystarczająco silny, żeby w każdej chwili móc mnie pokonać. Widziałem nad sobą ekonoma oraz krytyka w jednej osobie. Ale spoglądał na mnie zza talerzy ze wzrokiem, w którym widziałem coś, co powodowało, że pierwszy raz w życiu czułem, że jestem w stanie z nim wygrać. Wspomnienia, które mnie wypełniały, przepełnione były moim lękiem oraz jego dominacją. Tymczasem teraz miałem wrażenie, jakby ojciec chciał, abym go pokonał, abym pierwszy raz odważył się mu przeciwstawić. A może to taki pozór, aby mnie podpuścić, a gdy podejdę wystarczająco blisko, pokonać raz na zawsze? Lecz poczułem, że mam tego wszystkiego dość! Dość bycia pod jego rozkazami, dość bycia tym słabszym, bo tak się w głębi czułem! Uderzyłem więc w klawisze w sposób niezaplanowany, niemal chaotyczny, aby go zaskoczyć i pokonać. To zabrzmiało wręcz jak harmoniczna kakofonia, kompletna arytmia. Poczułem, że przesadziłem, że to, co właśnie zagrałem, to dowód na moją chęć walki. Ale nie miałem nic do stracenia: albo pokonam go teraz, albo nigdy, w końcu ten koncert to moje królestwo. Uderzyłem więc po raz kolejny i kolejny, za każdym razem zmieniając skalę melodyczną. Może za którymś razem ojciec ciśnie pałeczkami, bo nie wytrzyma. Wtedy ja wstanę, ukłonię się i po raz pierwszy pokażę mu, kto jest prawdziwym wygranym. Ale tata spoglądał na mnie zza tych swoich talerzy, ze świdrującym wzrokiem, zupełnie jakby to on mnie prowokował. Ponownie kolejny raz zalałem się łzami, w których tym razem zawierała się wściekłość na tatę, odreagowanie wszystkiego, z czym żyłem od lat, i improwizacja godna arcymistrza.

Nawet nie zauważyłem, gdy skończyliśmy. Cała publiczność wstała oraz biła brawo na stojąco. Jedni krzyczeli z zachwytu, inni gwizdali, dając do zrozumienia, że zbyt szybko skończyliśmy. W końcu wstałem i ja. Ukłoniłem się odruchowo. Spojrzałem na tatę. Pierwszy raz widziałem w jego oczach pasję życia. W jednej chwili przestał być agresorem i tyranem, a stał się człowiekiem pełnym emocji. Pierwszy raz szanowałem go jako człowieka i ojca.

Po chwili podszedł do mnie nauczyciel oraz szepnął na ucho:

– Krew.

Najpierw nie wiedziałem, o co chodzi, ale spojrzałem sobie pod nogi i zobaczyłem skapującą krew z mojej dłoni. Z emocji uszkodziłem sobie prawą rękę, nawet nie wiem o co.

Mama stała w pierwszym rzędzie i biła brawo, spoglądając raz na mnie, raz na niego. Ona też była z niego dumna. W końcu weszła na scenę oraz wcisnęła się między nas. Tylko miała dziwnie spuszczoną głowę.

Notatka na marginesie

Czerń normalności

jasność, świętość, niebo

Pojawia się niezauważalnie, z każdą chwilą ciut głośniej i głośniej. Z całkowitej ciszy. Zaczyna ją wypełniać, ożywiać. Może nawet nadawać sens. Bo czym jest pustka dla człowieka jako kwintesencji materii? Lub centrum, od którego wszystko się zaczyna? Zaczyna się od tej gwiazdy, co próbuje wszystko rozświetlić, aby widzieć, aby mieć pod kontrolą. Bo to, co pod kontrolą, nie jest już takie groźne. I można bez lęku zamknąć oczy i spać. Albo umrzeć. Wszystko jedno, skoro w obu przypadkach nie wiadomo, co się dzieje na zewnątrz. Szczęśliwi ci, którzy puścili lejce i jadą, gdzie ich ta dzika klacz poniesie.

Już muzyka rozbrzmiewa w najlepsze. Rytm dobrze znany dla Mozarta, jednak to nowoczesne wykonanie w stylu rockowym. Perkusja rytmizuje, bass zahacza o funk, gitara w zamian harfy i kilka instrumentów orkiestry symfonicznej próbuje przechylić szalę brzmienia na stronę klasyki. Jednak coś majaczy, jakiś materiał, może puszek? Wyraźnie łagodna, miękka faktura o kształtach obłych, z uwypukleniami i zagięciami. Zmienność kolorów materiału wyraźnie kontrastuje z klasyką orkiestry symfonicznej. Czuć niedoskonałość, wpływ świata, użyteczną funkcję przedmiotu. To nachyla wyobraźnię nad zwykły los. Zwyczajny człowieczy żywot, pełen błędów, potknięć, grzeszków czy nawet wielkich grzechów. Bo czym byłaby najdoskonalsza konstrukcja natury bez niedoskonałości? Powtarzalnym stemplem spod ręki zblazowanego urzędnika błękitu? Może efektem rytualnego obrzędu zwanego miłością, a tak rzadko mającego z nim coś wspólnego?

Powoli muzyka zanika, obraz się rozszerza, ukazując starego, mocno przybrudzonego, pluszowego misia. Cały jest nijaki, bez dawnej miękkości, bez sznytu świeżości. Za to dawno został po brzegi przepełniony bólem, samotnością, cierpieniem i ucieczką. Oraz zapachami, które wszystkie razem tworzą trudny do określenia, wyrażenia, a nawet wyobrażenia sobie smród. Do tego pluszak twarz ma nijaką – ani uśmiechu, ani smutku, ani nawet obojętności; jeśli ktoś chciałby wyrazić nijakość, to mógłby pokazać właśnie ją.

Obraz nadal się powiększa. Ukazują się najpierw stare, zniszczone, grube dłonie z dużą ilością brudu za paznokciami, potem wychudzone ręce, by w końcu odsłonić postać mężczyzny o pionowych rysach, oczach z kącikami skierowanymi mocno do dołu i lekko rozchylonych ustach. Jednak jest w jego twarzy nieziemski spokój, może nawet pokój. Mężczyzna ściska pluszaka w geście niemal rozpaczliwym, jakby swoją życiową energią tworzył misiowy respirator. Lub kokon ocalałego życia wśród wiecznej nocy człowieczeństwa. Pomiędzy wieloma osobowościami tak świecącymi, że oczy bolą od jasności. A tu chciałoby się ciemności, odcięcia od impulsów z zewnątrz, wiecznej czerni normalności i choć odrobiny potępienia…

Wstał z ławki w parku, jedną ręką nieco sobie pomagając, drugą nadal kurczowo idealizując kokon. Można odnieść wrażenie, że z tak przykurczoną ręką, pod którą żyje pluszak, chodzi od wielu, wielu lat. Przeszedł powolnym, chwiejnym krokiem obok całującej się na ławce pary, dalej przy mężczyźnie w garniturze czytającym najświeższą gazetę, by przystanąć naprzeciwko niemłodej kobiety karmiącej gołębie. Na jego twarzy, oprócz tajemniczego spokoju zawierającego cały oczekiwany pokój na świecie, pojawił się uśmiech. Kobieta podniosła wzrok, spojrzała na postać nieznajomego, potem głęboko w oczy i…

Mężczyzna jeszcze bardziej docisnął pluszaka, przerzucił cały ciężar na jedną nogę i puścił się biegiem w stronę wyjścia, mimo iż tam musiał unikać jeszcze większej ilości oczu. Jego oddech przyspieszył, serce zakołatało, zanim zmęczenie w mięśniach tego zażądało.

– Już prawie, już prawie, kochany – szepnął w pluszowy niebyt. – Jeszcze dzień, a na pewno dasz radę. Już niedługo, cierpliwości.

Podbiegł do pobliskiego budynku, skrył się w ciemnej bramie, by za chwilę zaszyć się na dole schodów prowadzących do nieczynnej piwnicy. Tu światło docierało stłumione, ludzie nie zaglądali, a czysto ludzki błysk nie zawitał nigdy – tu był jego świat i kosmos w jednym. Jedynie koty czasem się zapuszczały, stanowiąc śmiertelne zagrożenie dla tego niebytu. Tu było jego niebo, jednak rzeczywistość układała się inaczej – to piekło z brudnej postaci: ze smrodem wielomiesięcznego niedomycia, panicznie oddawanego w kącie kału i moczu. Gdzie kartonowe posłanie było cenniejsze niż prawdziwe łóżko kilka kilometrów dalej. Prawdziwe mieszkanie, własne, z pachnącą kobietą, czystym obrusem, obiadem zniewalającym wonią i kosmosem prywatności.

– Zwieźć cię może ciągnący ulicami tłum, wódka w parku wypita albo zachód słońca… – na powierzchni, nad schodami słychać było nuconą melodię. Jednak ton bardziej przypominał małą dziewczynkę… albo starego pluszaka.

Wkrótce zapadła dwulicowa noc, podczas której raczej nie wychodziły na zewnątrz te ludzkie światłości, ale z drugiej strony, jeśli już jakaś się pojawiła, kłuła w oczy i rozum ze zdwojoną siłą, bo kontrastowała ze zbawienną ciemnością. Mężczyzna wykopał się spod schodów, stanął pośrodku kamienicznej studni, spojrzał w niebo, szukając schowanego za gęstymi chmurami błędnego wędrowcy, który mimo braku celu wraca i wraca i wraca. A potem znów wraca i powraca. I wraca. Podschodowy rozluźnił uścisk lewej ręki, wziął pluszaka w prawą i wyciągnął ku miejscu spoczynku Twardowskiego.

– Powoli rośniesz, czuję to. Dziś mniej, bo nas opuścił, ale jutro czy pojutrze się najesz jego blaskiem. A wtedy wrócisz. Już nie będę ci potrzebny.

Wyjął z kieszeni metalowe etui – jedyną zadbaną rzecz w jego zniszczonym świecie. Puzderko lśniło w minimalnym półmroku latarni, cieszyło oczy drobnymi ryskami wzdłuż, wykonanymi z pietyzmem i natchnieniem. Zbliżył się do klatki schodowej z zamkniętymi drzwiami i, jakby dokopując się skarbu, otworzył etui. W miękkim, idealnym wnętrzu spoczywał od zawsze klucz do tych drzwi. Mężczyzna dotknął klejnotu, pogładził go po delikatnej, aksamitnej skórze i z głębokim oddechem jeszcze raz spojrzał w niebo.

– Nie dziś. To nie ten dzień. Szanujmy się, mój drogi – wyszeptał w stronę pluszaka.

Zamknął z namaszczeniem etui, z kieszeni wyciągnął aksamitną szmatkę i w nią zawinął skarb. Całość schował do kieszeni.

Następnego dnia, gdy powolne jesienne słońce dopiero rozświetlało wierzchołki domów, poszedł do pobliskiego, osiedlowego sklepiku. Z wewnętrznej kieszeni spodni, drugiej niż ta ze skarbem, wyciągnął koszmarnie zniszczony portfel i kartę z banku.

– Dzień dobry, droga pani. Nieduży kawałek, proszę niezwykle uprzejmie, sera, do tego pół bochenka chleba i najtańszą wodę gazowaną, półtoralitrową, bardzo proszę.

– Panie, mówiłam już, straszysz pan klientów. Pan coś zrobi ze sobą, bo strach się zbliżyć. – Ekspedientka sięgnęła z wyraźnym grymasem po produkty, nabiła na kasę i przysunęła do Podschodowego terminal płatniczy.

Mężczyzna jak najszybciej zbliżył kartę, upewnił się, że transakcję zaakceptowano i błyskawicznie, wychodząc z jedzeniem w siatce w jednej, a z przytulonym pluszakiem w drugiej ręce, rzucił ciche:

– Przepraszam najmocniej. – A gdy byli za drzwiami – nie martw się, kochany, tak ma być, wielkiej krzywdy im nie robimy, a czynić swoje musimy.

Udał się do tego samego, pobliskiego parku. Gdy podchodził do swojego miejsca, spostrzegł, że jego ławka jest zajęta. Stanął więc w pobliżu, niemal ginąc pochłonięty przez życzliwe zarośla. Padł na niego wzrok przechodnia, taki ciekawski, szukalski i natrętny. Podschodowy jeszcze bardziej się zagłębił, a wzrok spuścił na matkę glebę.

Wieczorem, gdy już w parku nie było żywej duszy, mężczyzna wyszedł na trawnik otoczony kwietnikiem, przytulił misia i zaczął kołysać się w rytm muzyki wszech-siebie. Zamknął oczy, uniósł głowę i zniknął ze świadomości. Nawet nie zauważył przechodzącej pary młodych zakochanych ludzi.

– O, jakiś szaman – zażartował chłopak. – Ucałuje misia w dupę i zamiast królewicza pojawi się zbok z zamiłowaniem do analnych zabaw. – Sam uśmiał się ze swojego dowcipu. Jego wybranka zawtórowała.

Podschodowy usłyszał to, otworzył nerwowe oczy, zamarł z bezruchu i widać było wzrok szukający schronienia. I jedyne, co zrobił, to schował misia za pazuchę kurtki. Byli już bezpieczni.

Gdy ostatnie obłoki przegonił życzliwy wiatr, a kamieniczną studnię zalała srebrna poświata, mężczyzna wydobył się spod schodów, spojrzał w górę i rzekł do pluszaka:

– Może wreszcie dzisiaj, to dobra noc na narodziny.

Wyciągnął błyszczące etui i wyjął klucz, by niesłyszalnie przekręcić zamek. Wdrapał się mozolnie po schodach na trzecie piętro, stanął przed zalanymi ciemnością drzwiami na dach i zrobił krok.

Tym razem zagrał sam Mozart, wskrzeszany na te szczególne chwile, a świeże powietrze wypełniło każdy zakamarek odzienia Podschodowego. Uniósł on pluszaka ku błędnemu wędrowcy i otworzył oczy najszerzej, jak potrafił. Pluszak jednak nie towarzyszył mu w tej czynności. Twarz, tak samo bez wyrazu, nie reagowała. Minutę, potem kwadrans, godzinę, aż mężczyzna opadł bezsilnie na kolana, ale zamiast rozpaczą zareagował uśmiechem.

– Kiedy wreszcie przyjdziesz? Kiedy się znów narodzisz? – Ponownie przytulił go najmocniej, jak mógł i zasnął na dłuższy czas.

Rano, gdy głód dawał mu się we znaki, wytoczył swoje ciało spod schodów i przed nim stanęła… jego żona.

– I co? Masz już dość? Bo ja tak… – Wypuściła bezsilnie powietrze. – Gdybym wiedziała, że to tak się skończy, nie pomogłabym załatwić tej renty. Zresztą… – Pokręciła głową, nie dowierzając temu, z czym przyszło jej się zmagać. – On już nie wróci. Nie żyje od czterech lat, czy ty to rozumiesz? Nie wskrzesisz go… – Opadła na kolana, podobnie jak on ostatniej nocy, i zapłakała, tłumiąc dźwięki. – Myślisz stary durniu, że mi łatwo? To ja od niego odeszłam do ciebie, do jego najlepszego przyjaciela! Nie sądziłam, że sobie nie poradzi, że tak mnie kocha… Każdego wieczoru mam ochotę podciąć sobie żyły, szczególnie teraz, gdy ty odszedłeś. Nie! Ty nie odszedłeś! Ty, kurwa, odmaszerowałeś z tego jebanego świata! Od tej całej klasy, na którą tak poleciałam! Pojebańcu, wiesz, jak ja ci zazdroszczę? Ty ciągle masz nadzieję, że ożywisz go tymi swoimi popierdolonymi rytuałami wchodzenia na ten jebany dach, z którego skoczył! Kurwa, Adam, wracaj, bo ja już nie daję rady. Noszę w sobie i jego i ciebie! Nie rozumiesz tego? On, kurwa, nie żyje! – próbowała wrzasnąć przez zaciśnięte gardło, ale bardziej to przypominało skowyt bitego psa.

Osunęła się z kolan na bok, uderzając głową o betonowe podłoże studni. Podschodowy podszedł, zdecydowanym, jakby nieswoim ruchem chwycił ją za rękę, pociągnął tak silnie, że jęknęła z bólu, i zmusił do wstania. Jednak ani na moment nie spojrzał w oczy. Ale za to, odwracając się na pięcie już po swojemu, zaśpiewał tak, aby słyszała:

– Lecz pamiętaj, naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca…

Zszedł po swoich schodach, opuszczając żonę po raz ostatni.