– To fantastycznie, nasza firma się w tym specjalizuje. Ale czy jest pan pewien?
– Najzupełniej w świecie.
– Ale to jest wbrew obowiązującym trendom mody.
– To nic, chcę zniknąć, i już!
– Tak… Jak mówiłem w tym się specjalizujemy, ale w swoim statucie mamy napisane zgodnie z modą, która przyszła z Zachodu: „not be evil”, więc jestem zmuszony przedstawić panu wszystkie przeciw,
– Ok, w pełni pana rozumiem, sam pewnie zrobiłbym to samo. Nawet powiem panu, że dziwi mnie własna chęć zniknięcia.
– Dziwi? – spytałem.
– Tak. Byłem z tym, zgodnie z panującą modą, u psychoterapeuty, który stwierdził, że takie zniknięcie mi się po prostu należy.
– Należy, powiada pan?
– Tak, płacę składki zdrowotne, emerytalne, więc należy mi się pomoc w zniknięciu, a potem stosowna renta.
– Przykro mi, drogi panie, ale my takiej renty zapewnić nie możemy. Specjalizujemy się jedynie w znikaniu.
– Ach tak. To ja nie chcę tak zniknąć.
– Czemu?
– Bo nie będę miał z czego żyć.
– Nie, nie, nie, drogi panie. Pan nas źle zrozumiał. My pomagamy znikać na dobre.
– A ja myślałem, że na dobre i na złe.
– Nie, drogi panie. To dobry serial, ale naszą dewizą jest przecież: „not be evil”.
– Ach, faktycznie.
– No.
– Na czym miałoby polegać takie zniknięcie? Mogę poznać szczegóły?
– Niestety, to tajemnica.
– Tajemnica? Dla mnie? Dla klienta?
– Oczywiście. Bo mógłby pan się upić i komuś to wyjawić.
– Rzeczywiście.
– No, pomyśleliśmy o wszystkim, prawda?
– Tak… tylko w tej sytuacji to ja się boję.
– Naprawdę?
– Tak, aż mnie poty oblewają.
– To niech pan podejdzie.
– A po co?
– Muszę pana powąchać.
– Powąchać?
– Tak. A nie słyszał pan, że strach da się wyczuć węchem?
– Coś mi świta.
Klient podszedł.
– Drogi panie, pachnie pan przednio, ale nie możemy pana obsłużyć.
– Czemu?
– Bo cała nasza praca pójdzie na marne.
– Dlaczego?
– Ponieważ właśnie wyczułem, że umrze pan w ciągu trzech tygodni.
– O, nie!
– O, tak!
– A nie mógł pan tego przede mną zataić?
– Niestety, drogi panie, nie. Gdybym to zataił, stałbym się zły, a naszą dewizą jest…?
– Faktycznie, „not be evil”.
– W takim razie żegnam pana i niech panu ziemia lekką będzie.
– Dziękuję! Napiszę o was dobrą opinię w internecie!
– O mój rozmarynie, rozwijaj się, o mój rozmarynie, rozwijaj się, pójdę do dziewczyny, pójdę do jedynej…
Zofia właśnie nosiła świeżo narąbane drewno spod pieńka do komórki. Miała ponad siedemdziesiątkę na karku, a radziła sobie sama. Nawet mały ogródek uprawiała, a w nim trochę marchewek, pietruszki, buraków czy pomidorów.
Ułożyła ostatnie szczapy i poszła do swojej starej, pokrytej strzechą chaty. Wzięła się za pieczenie placków. W sklepie kupowała na ogół półprodukty i z nich sporządzała coś do jedzenia. Uważała, że tak jest taniej, a z tego, co zaoszczędzi, zostanie dla córki jedynaczki.
– Może dziś do mnie Kasia przyjedzie? Dawno jej nie było – mówiła, stojąc przy kaflowej kuchni. – Mówiłam jej, żeby tyle nie pracowała. Wiem, że ona chce dla dzieci, aby było im lżej, gdy dorosną, ale opieka i miłość są najważniejsze. Bez nich to żadne pieniądze nie dadzą szczęścia. Taki sam błąd zrobiłam ja. Ile bym dała, aby znów być młodą, urodzić ją i wychować na nowo, okazując miłość… Poza tym ta dzisiejsza moda… na pracę ponad siły i na wiele innych.
Kiedy już skończyła pieczenie placków, usiadła przy okrągłym stole, na którym w centralnym punkcie umieszczona była kilkudziesięcioletnia lalka. Posypała placki cukrem pudrem i już miała zacząć jeść, gdy zauważyła, że na drewnianym słupku obok stołu, przy oknie, z krzaczka rozmarynu opadła jedna gałązka. Wstała, sięgnęła po metalowy kubek z wodą ze studni i podlała roślinę.
– Tylko mi, kochany, nie umieraj – mówiła do rozmarynu. – Zimę przytrzymałeś, więc i teraz się nie wygłupiaj. Jak zwiędniesz, to zostanę sama. Dzisiaj Kasia obiecała, że przyjedzie, ale jest taka zapracowana…
Tymczasem Kasia udała się na bal charytatywny, którego celem była zbiórka pieniędzy na dom dziecka gdzieś pod Opolem. Założyła najpiękniejszą czerwoną sukienkę z wielkim dekoltem, do tego na szyi zawiesiła szur pereł, które kupiła po tym, jak zostawił ją mąż, a na ramię wzięła torebkę ze sztucznej skóry. Gwoździem programu miała być licytacja obrazów jednego z lokalnych artystów. Już wisiały na ścianie przeciwległej do okien. Jeden przedstawiał but z zapuszczonymi korzeniami w coś, co przypominało mózg, drugi to zbiór kilku nakładających się na siebie i różnokolorowych figur geometrycznych, a trzeci to wóz z sianem, na wierzchu którego siedziało dwoje obejmujących się starych ludzi.
Podszedł do Kasi mężczyzna w średnim wieku, ubrany w rozciągnięty sweter, stare dżinsy i wypastowane, ale nieco zużyte skórzane buty. Spojrzała najpierw na jego buty, skrzywiła się i rzekła:
– Wstydziłby się pan. Biedne zwierzaczki. – Pokiwała głową, jakby sama sobie chciała przyznać rację.
– Ale o co chodzi? – Zmarszczył czoło nieznajomy.
– Odejdź, człowieku. – Odwróciła się i oddaliła kilka metrów.
Godzinę później zaczęto licytację. Gdy sprzedawano obraz z sianem, przeszła do innego pomieszczenia. Chwilę potem wychyliła się i zobaczyła, że licytują ten z figurami geometrycznymi. Wróciła, dopiero gdy była kolej na ten trzeci obraz, przedstawiający buty z zapuszczonymi korzeniami.
– Cztery tysiące złotych. Kto da więcej? – grzmiał głos z podestu z przodu sali.
– Cztery sto – odezwał się mężczyzna w wyciągniętym swetrze.
– Tak być nie może – burknęła pod nosem Katarzyna. – Cztery dwieście!
– Cztery pięćset – odparł z uśmiechem tamten.
– Sześć! – Podskoczyła do góry.
Nastała cisza. Po sali rozniosły się szepty, a niektórzy z podziwem spoglądali na Kasię.
– Sześć tysięcy po raz pierwszy… po raz drugi… po raz trzeci! Wygrała pani w czerwonej sukience!
Rozległy się brawa, a twarze wszystkich skierowały się na nią.
– Pozwoli pani do nas – rzekł do mikrofonu mężczyzna prowadzący aukcję.
Kasia ruszyła dumnym krokiem, z wysoko uniesionym nosem i ustami ułożonymi w dzióbek. Pokonała dwa stopnie i stanęła przed mikrofonem.
– Co panią skłoniło, aby wziąć udział w licytacji? I przede wszystkim skąd taka duża suma? – spytał prowadzący.
– Dzień dobry państwu. Wzięłam udział w licytacji, bo nie mogę patrzeć, jak cierpią te dzieci. Nie mają rodziców, więc chociaż niech im czego innego nie brakuje. Bo tak wielu ludzi myśli tylko o sobie. – Spojrzała na mężczyznę w rozciągniętym swetrze i skórzanych butach. – Moi drodzy, trzeba współczuć innym! – podniosła głos.
Rozległy się gromkie brawa. Kasia wkraczała na pole chwały…
Zofia wstała od stołu. Była prawie dziewiąta wieczorem. Kasia nie przyjechała. Staruszka podeszła do słupka, pogłaskała krzak rozmarynu, przekręciła doniczkę, aby następnego dnia roślina była nasłoneczniona z drugiej strony i przeszła do łóżka. Zebrała z narzuty kilka rozpadających się ze starości lalek, płócienną wiewiórkę z urwanym ogonem i pieska, który kupiła Kasi na trzecie urodziny. Ściągnęła narzutę, przebrała się i położyła na wznak.
– A jak mi odpowie, nie kocham cię, a jak mi odpowie, nie kocham cię, ułani werbują, strzelcy maszerują, zaciągnę się…
– Oddałem mu swój stary rower. Prawda, że jestem dobrym człowiekiem? – zapytał żonę z uśmiechem.
– Nienawidzę tych idiotów, którzy chcą odstrzału dzików. – Trzasnęła za sobą drzwiami, wchodząc do kliniki aborcyjnej.
– Dla mnie najwyższą wartością jest człowiek. – Wstał od mikrofonu, zszedł z podestu, wyszedł i zadzwonił do kolegi. – Posłuchaj mnie bardzo uważnie. Twoje problemy biorą się z braku prawdziwych problemów.
– Ach, te sandały ze skarpetami… – Zaśmiała się i związała się z dobrze ubranym i pewnym siebie mężczyzną, nie wiedząc, że niedawno pobił swoją byłą kobietę.
– Doblo wlaca – powiedziała czteroletnia dziewczynka, trzymając za rękę mamę, gdy obie szły po raz ostatni w Oświęcimiu.