
Stary komputer zaniemógł. Szum, wycie wiatraka, bzyknięcie i koniec. Nic dziwnego, miał już trzy lata, czyli staruszek. Wystawiłem więc go na wyciągniętych rękach za okno, zamknąłem oczy, odmówiłem komputerową modlitwę i puściłem z ósmego piętra. Stałem przy oknie, nie za bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Komputera nie miałem, telewizora już dawno też nie, książek nie czytałem, więc pozostało mi wpatrywanie się w świat. Z zamroczenia wyrwało mnie pukanie do drzwi.
– Kogo licho niesie? – spytałem, otwierając drzwi.
– Panie kochany, przyszłam panu podziękować – powiedziała kobieta z miną, jakby złapała Pana Jezusa za bosą stópkę.
– A za cóż to? – Skrzywiłem się.
– Mój mąż szedł do kolegów na libację, właśnie odkręcił flaszkę, postawił ją na chodniku, aby zapalić papierosa, i pański komputer spadł na flaszkę. Jak to zobaczył, rzucił papierosa i pobiegł do pobliskiego kościoła, aby się modlić.
– Ale…
– To dzięki panu! Mąż mówi, że to cud, że go nie zabiło. Powiedział, że resztę życia spędzi bogobojnie!
– Ale…
– Jestem tak bardzo panu wdzięczna! – Chwyciła mnie za ramiona i pocałowała prosto w usta. – Mój zbawicielu!
Dwie godziny później wyszedłem z domu dumny i blady. Ja, wielki informatyk, zbawiciel alkoholików, nadzieja umęczonych szedłem kupić sobie nowy komputer. Jakiś przechodzień gryzł znaczek Apple’a, nieco wyżej roiło się od symboli systemu operacyjnego Microsoftu, a na niebie świeciło coś podobnego do ikonki Gadu-Gadu. Przydrożne reklamy kusiły znamienitymi markami. Ale dla mnie był tylko jeden święty Marek, a właściwie święta marka: to Hewlett Packard.
Wszedłem więc do marketu komputerowego i od razu skierowałem się do stoiska z laptopami. Niestety, nie wziąłem z domu okularów, owładnięty słowami kobiety sprzed dwóch godzin. I tak widziałem takie notebooki jak: Ell (czy to ten wydawca prasy dla kobiet?), Sus (zdaje się to nawiązanie do aktywności fizycznej), Cera (czyżby coś o urodzie?), Hujowiej (tego raczej nie chciałem), Piano (aż dziw, że są firmy aż tak wielobranżowe), nawet był jakiś wyprodukowany na Nowo czy coś. Jednak na końcu był mój producent: HP. HP… HP…….. Westchnąłem tylko głęboko i poprosiłem o moje marzenie.
W domu go odpaliłem. Cichutki jak alkoholik z flaszką denaturatu. Włączyłem przeglądarkę. Wyświetliła mi się strona reklamowa HP. Kliknąłem. Ale w tym momencie zaczęło się!
Notebook zawył wentylatorem, zamrugał wszystkimi diodami, błysnął kamerką i wyświetlił na ekranie napis najbardziej romantyczną czcionką, Times New Roman:
Kocham Cię, Antosiu! Ajlowjucię!
Zamarłem. Czyżby to wirus? Chwyciłem więc mojego służbowego pandrive’a i jak najszybciej zainstalowałem z niego antywirusa. W tym momencie jeszcze bardziej zaszumiało i ikonka antywira pękła, a po chwili rozsypała się na drobny pył. Przeraziłem się, bo który wirus może mieć takie możliwości, taką siłę? Wtem ekran znów zamigotał i pojawiło się wyświetlone zdjęcie przedstawiające negatywny wynik badania na obecność HIV, a obok napis:
Nie potrzebujemy antywirusa, jestem czysty, twój HP.
Złapałem mocniej myszkę, ale w tym momencie ona sama zaczęła mi jeździć pod dłonią. Puściłem ją i chciałem wyświetlić stronę, jak pozbyć się wyjątkowo groźnych wirusów. Już wpisałem na pamięć adres, ale zauważyłem, że zamiast polskiej strony jest wprowadzona nazwa w obcym języku, innymi literami. Zerknąłem na prawy dolny róg ekranu i ustawiona była klawiatura w języku chińskim. I zamiast strony z przepisami na wyleczenie komputera, wyświetliła się chińska strona pornograficzna, a na niej ośmiu facetów z jedną kobietą. Pod spodem pojawił się napis:
O ludzi nie jestem zazdrosny, ale komputerów nie waż mi się oglądać. Twój HP.
Byłem w pułapce. Mój komputer oszalał.
Przez najbliższe kilkanaście godzin oglądałem setki pornoli w różnych, czasem niezrozumiałych dla mnie kombinacjach, i odchodziłem od zmysłów. Tyle pieniędzy wydanych tylko po to, aby mieć przemęczone przedramię…
W końcu, gdy już miałem dość, resztkami sił wstałem od komputera, podszedłem do okna, za którym panowała nieprzenikniona ciemność, stanąłem na parapecie, zamknąłem oczy i przechyliłem się w stronę śmierci…
Ten lot trwał całe moje dotychczasowe życie…
Aż gruchnąłem, jak mi się wydawało. Rozejrzałem się: byłem zawinięty w jakieś płótno i wszędzie paliły się świece. „Tak wygląda niebo” – pomyślałem.
Lecz spomiędzy świec, z całkowitej ciemności wynurzyła się twarz kobiety, która zapukała do mnie rano.
– Jesteś, mój zbawco! – zawołała. – Spójrz, to na twoją cześć.
Rozejrzałem się. Wcale nie byłem w niebie. To, co mnie uchroniło przed śmiercią to płótno służące jako baldachim nad czymś, co wyglądało jak ołtarz.
– Mąż już nie pije, mój zbawco! Jesteś wreszcie tam, gdzie być powinieneś, na ołtarzu!