
Wyszedłem na ulicę w najmodniejszych ciuchach. Do tego z przystrzyżoną brodą, w nowiuśkich sneakersach i oblany najnowszym zapachem od Giorgio Armaniego, przeglądając swój profil na Tinderze, gdzie tryskam optymizmem, zarażam uśmiechem i mam do siebie dystans.
W końcu jestem z miasta.
Wszedłem do korporacji, w której spędzę następne dwanaście godzin, aby zarobić na wielki apartament, podróże, gdzie zrobię sobie zdjęcia z palmami, wielbłądami i wulkanem Fuji w tle.
W końcu jestem z miasta.
Pytam koleżankę, jak jej mija dzień, na co słyszę, że jest w kiepskim humorze. Bardzo jej współczuję, ale odchodzę, aby mnie nie zaraziła tym humorem, bo ja muszę być zawsze uśmiechnięty.
W końcu jestem z miasta.
Tego dnia podpisuję umowę z klientem na dwa miliony miesięcznie. To się nazywa osiągnięcie! A nie byle co!
W końcu jestem z miasta.
Wracam do domu, spędzam godzinę na siłowni i dwie na jodze. Trzeba o siebie dbać.
W końcu jestem z miasta.
Kładę się spać głodny, gdyż późno nie jem, bo dbam o linię.
W końcu jestem z miasta.
Zasypiam, przypominając sobie, że odeszła ode mnie narzeczona, ponieważ stwierdziła, że nie potrafi żyć z manekinem. Uśmiecham się na tę myśl. Przecież to nic nie boli.
W końcu jestem z miasta.