Wszystkie cywilizacje, także te całkowicie odrębne, wykształciły taką czy inną wiarę. Ile cywilizacji, tyle wiar. Nie ważne, jak mocno rozwinęła się cywilizacja, miała swoją wiarę. Jaka jest więc przyczyna potrzeby wiary u każdego z nas? Jeden powie, że to odpowiedź na bezsensownie kończące się życie, w którym rozwinięta świadomość, także samoświadomość, kończy się nagle. Co się wtedy dzieje z tą świadomością? I z myślami, które trapiły człowieka? Ale czy myślenie, że śmierć jest powodem wiary, nie jest przypadkiem na wyrost? Czy ni jest tak, że po prostu człowiek tej wiary potrzebuje? Ma ją gdzieś zapisaną? A nawet jeśli wiara jest odpowiedzią na śmierć świadomości i występuję to w każdej cywilizacji, to czy właśnie wiara nie jest ewolucyjną odpowiedzią na pojawienie się świadomości? Tak czy inaczej, wiara u ludzi jest naturalna. Potrzeba wiary po prostu tkwi w człowieku.
A skoro jest potrzeba wiary, to żądni władzy ludzie wymyślili różne religie. Wiara jest więc naturalna, a religia to sposób manipulacji i kontroli społeczeństwa. Mimo iż społeczeństwo rozwija się, to człowiek od wielu wieków pozostaje tak samo inteligentny. Tak więc i w przeszłości znalazł się ktoś, kto wymyślił, że można wykorzystać potrzebę wiary do własnych celów.
Dziś jest mnóstwo zagorzałych ateistów, którzy zrobią wszystko, aby pokazać innym, że Boga nie ma. Czy ktoś, kto naprawdę nie wierzy, nie powinien pozostawać obojętny w kwestii wiary? A skoro nie pozostaje obojętny, znaczy to, że problem istnienia Boga go nurtuje. Tak więc mamy całe rzesze ludzi, którzy wierzą w nieistnienie Boga. Czyli sama wiara pozostaje nadal. Można w ten sposób wywnioskować, że to żadni ateiści, lecz ludzie wierzący, ale w inny sposób.
Duża też część osób dziś wierzy w to, co podsuwa np. buddyzm i ogólnie religie Dalekiego Wschodu. Tu również nie ma Boga jako takiego, istnieją jedynie nadprzyrodzone siły, które dotykają każdego z nas.
Tak więc mamy wiarę w nieistnienie Boga. I znów znaleźli się cwani, którzy wymyślili, że i tę wiarę można wykorzystać. I tak pojawiła się nowa religia. Tą religią jest wywyższanie samego siebie i cała machina tzw rozwoju osobistego. Tylko ja się zastanawiam, czy przypadkiem nie lepiej byłoby tę machinę nazwać machiną ROZBOJU osobistego. Dlaczego tak myślę? Bo boję się pomyśleć, jakie korzyści mają osoby, które wprowadziły ten rozwój osobisty. Czy to nie jest tak, że jesteśmy w ten sposób manipulowani w bardzo zawoalowany sposób? Niech się cieszy jeden z drugim, niech wydaje mu się, że się rozwija, jak ci na górze i tak czerpią z tego korzyści…
Tekst inspirowany piosenką „Silence and I” Alan Parsons Project
*****
Sam nie wiem, kim jestem. I kim byłem. To, co dziś odczuwam, to ciągłe falowanie. Zwisam z gałęzi wielkiego buka i kołysze się na wietrze, wykluwam się na gnieździe złożonym z patyczków pokrytym trawą i pierzem, wyrastam na polu, co go sokół po horyzont nie zmierzy, i zapadam się między ziarenka piasku, delikatnie łaskocząc ekosferę gleby.
Czy to ja, czy może już cały świat czuje? Czy tak miałem od zawsze, czy wraz z integrowaniem się ze światem przejąłem również jego czucie? Może to, o czym kiedykolwiek pomyślałem, zaległo na dnie mojej duszy i stanowi teraz fragment mnie? A może to zaraza odbiera mi fragmenty mojej prywatnej duszy i zastępuje je własnymi ochłapami tego, co widoczne na pierwszy rzut oka? A to, co prawdziwe nadal jest poza mną?
Zielona trawa trzeszczy mi w zmysłach, przekształcając się w mleko krowy, które piję nadal ze szklanej butelki? Takiego już nie sprzedają, ale codziennie przelewam je z kartonu do takiej właśnie butelki. I co rano słyszę w umyśle dzwonienie szkła, które generuje mleczarz z jednego z polskich seriali. A może to dźwięki z mojego dzieciństwa?
Mleko, kefir, serwatka, twaróg, ale tez jogurt. Wciąż czuję jego maźnięcie na nosie, które nastąpiło w momencie, gdy tak bardzo mi zależało na wyglądzie. A może Jola śmiała się z samego zdarzenia, a nie ze mnie?
Mówią, że jestem tym, co jem. Co wchłaniam. Co przyswajam. Być może też moja percepcja głęboka wszechświata nie bierze się z integracji, ale z tego, że wchłaniam wszystkiego po trochu? Nie tylko rośliny i mięso, ale i odrobiny kurzu, drobnego piasku i zwykłego wiatru połkniętego w czasie szaleńczego pędu wieczorem nad jezioro, które ugościło moje ciało chłodnym orzeźwieniem.
Leżę i myślę, że to i tak bez znaczenia, bo każdy atom ciała pochodzi z tych samych umarłych gwiazd. A skoro umarły one, to naturalną koleją rzeczy muszę umrzeć i ja. Tak czy siak, myślę sobie, że jest mi coraz lepiej nawet z tak nieprzychylną myślą. Czy to dlatego, że czuję energię całego wszechświata, który składa się z tych samych atomów co ja? Czy może dlatego, że zdałem sobie sprawę, iż to, że czuję tak dużo, nie znaczy, że tym jestem. A może ciągle mylimy jedno z drugim i dlatego chcemy więcej?
Sam nie wiem, kim jestem. I kim byłem. To, co dziś odczuwam, to ciągłe falowanie. Zwisam z miękkiego fotela i pragnę tylko niekończącego się oddechu. I uczucia, że nigdzie mi się nie spieszy.
Kiedy chmury otuliły wierzchołki wzniesień, zacząłem szukać słońca. Zieleń łaskocząca po nogach dawała znać, że utknąłem. Nad morzem, przy klifach i wzgórzach. Zerknąłem więc na odległy horyzont, który zagrał miszmaszem zieleni i błękitu. Ułuda nieskończoności.
Wtedy pojawiłaś się ty, brunetka, co tak bardzo lubię. Przeszłaś przed moim domem i zamieszkałaś w sąsiedztwie.
*
Poczułem wenę. Usiadłem więc i pisałem. Wkrótce w moim gabinecie zaczęła się pojawiać mglista postać. Najpierw zarys tułowia, nóg, rąk, aż wreszcie rysy twarzy. To, co wybijało się ponad resztę szczegółów, to smutek oczu.
Pisałem dalej.
Dzień po dniu zapadając się coraz głębiej w zieleń wokół moich nóg, podałem rękę postaci z mgły. Uśmiechnęła się. Ucałowałem dłoń. Oblała się rumieńcem. A kiedy wypiła szklankę gazowanej wody, która akurat się znalazła, spytała, jak może mi pomóc.
– Naucz mnie kochać – odpowiedziałem.
– Ale wiesz, że jak to zrobię, przestanę być potrzebna?
– Naucz mnie po prostu kochać – powtórzyłem.
I tak od tego dnia siedziała przy mnie, gdy pisałem, jadła ze mną obiady, spała w tym samym łóżku, nawet myła mi plecy i głowę, zanurzając swoje mgliste palce w moje prawdziwe włosy.
Dotarłem do końca powieści. Zostały dwa rozdziały. Usiadłem więc z nią przy stole, przy palących się świecach i podałem szklankę gazowanej wody, która zabąbelkowała nawet przez skórę. Postać odeszła tego samego wieczoru. Po prostu rozpłynęła się w niebyt.
Nauczyła mnie kochać, mimo iż sama odeszła.
Nauczyła mnie subtelności, mimo iż nie chciałem.
Nauczyła mnie samego siebie, mimo iż byłem sobie obcy.
Przejąłem jej miłość, a ona moje emocje.
*
Powieść skończyłem dzień później. Pełen życia.
Tydzień później ty znów przechodziłaś obok mojego domu. Tym razem zerwałem zieleń z moich nóg, rozgoniłem chmury ze szczytów wzgórz i podszedłem. Przywitałem się, całując twoją dłoń.
Prezentuję swój tekst, za który otrzymałem I miejsce w konkursie „Opowiem Wam Historię” organizowanym przez ośrodek Arsus, a dotyczącym kilku dzielnic Warszawy.
Dzieli nas teraz cała cywilizacja.
Wyszedłem z domu przy ulicy Rolnej o siódmej rano. Jest połowa lipca, słońce nieco za chmurami, ale dość chłodno jak na tę porę roku. Staję przed wejściem, patrzę wokół i po raz kolejny nie mogę się nadziwić, jak bardzo zmieniła się Warszawa. Tutaj była granica stolicy jeszcze pięćdziesiąt lat temu. Ot, ledwie domostwa dochodziły do Doliny Służewieckiej. A teraz? Blokowisko opiera się o Las Kabacki. Ty też mieszkałaś na Rolnej, ale na drugim jej końcu, gdzie wtedy była wieś o nazwie Ursynów. Obecnie fragment ulicy z twojej strony nazywa się Gminna. Rolna została podzielona przez wielki Ursynów. Cywilizacja wkroczyła między nas i tkwi tak aż do dziś.
Pomyśleć, ile razy szedłem do ciebie na piechotę, grzęznąc w błocie. Do dziś czuję pod stopami tę maź o specyficznej konsystencji, która lepiła się, sprawiając, że każdy but ważył wiele kilogramów. Do tego dźwięk niedający się porównać z niczym innym — połączenie chlupania i odkorkowywania butelki. Taka przechadzka po błotnistej drodze, gdzie każdy krok wymaga wysiłku i uwagi, aby nie stracić równowagi i nie upaść. Tak sobie myślę, że ta nazwa to pamiątka po polach uprawnych, które rozciągały się na południe aż po Las Kabacki.
Byłaś na początku taka niedostępna. Co nie próbowałem amorów, to kąsałaś. Lecz wiedziałem, że to tylko zakazy twoich rodziców, które należy powoli przełamać. Byli tacy dystyngowani, tacy światowi, pracowali już wtedy w stolicy w biurze. A moja rodzina to zwykli chłopi, którzy mieli kilka hektarów. Twoi nie pozwalali nam się spotykać, ale i tak ukradkiem wyciągałem cię na randki. Bałaś się ich. Nie miałem prawie wykształcenia, ot podstawówkę i szkołę zasadniczą, choć zawsze mnie ciągnęło do edukacji. Dopiero później, gdy na naszym polu wybudowano bloki, poszedłem dalej do szkoły. Ukończyłem technikum rolnicze, potem SGGW. Wybrałem taki kierunek, jakby miał być mi jeszcze do czegoś potrzebny. Ale czym skorupka za młodu nasiąknie… powiadają.
W latach sześćdziesiątych mieszkałem tu jeszcze w drewnianej chacie, a obecny dom wybudowałem ponad czterdzieści lat temu. Stała tu nasza chałupa, kilka domostw, a dalej całe połacie pól uprawnych. Chyba nigdy nie przywyknę do tej całej nowoczesności, autobusów niskopodłogowych, wybetonowanych chodników i ulic pokrytych asfaltem. Za mojej młodości chadzało się po piaszczystych czy błotnistych drogach. Dziś to już nie to samo: buty niezabłocone, nogawki niezakurzone, ale i serce jakieś takie puste. Uwielbiałem jako dziecko iść polną drogą i muskać dłonią kłosy żyta — tak miło łaskotały. Do tego z niczym nie da się porównać szumu wiatru w złocistych łanach. To jakby szum morza, ale delikatniejszy, subtelniejszy, bardziej spokojny. Chyba znasz to uczucie, gdy obcujesz z naturą i czujesz tę jedyną w swoim rodzaju więź, której próżno szukać w świecie blokowisk, samochodów, maszyn i muzyki zagłuszającej wszystkie niuanse. Teraz wszystko takie techniczne, takie ugłaskane.
Dziś postanowiłem cię odwiedzić na piechotę. Choć sam nie wiem, jak tego dokonam — gubię drogę na starość w tych wszystkich obecnych ulicach, przejściach dla pieszych. Nawet nie ma gdzie spokojnie odpocząć. Parę tygodni temu jak szedłem na Ciszewskiego i usiadłem na trawniku, zainteresowała się młoda dziewczyna i spytała, czy ze mną wszystko w porządku. W sumie to chyba powinno być miłe, ale jakoś czuję się po tym jeszcze starzej, jakbym miał już wykorkować.
Pójdę Aleją KEN, bo najprościej. Najpierw chciałem mniej więcej starą Rolną, ale tamtędy mogłoby być ciężko, bo nawet nie poznałbym, którędy ta ulica biegła, tyle tego wszystkiego nastawiali. Tam, gdzie ciągnęła się stara Rolna, teraz i Centrum Onkologii, i wielkie osiedla jak chociażby Służew Nad Dolinką. W zasadzie istnieją tylko dwa fragmenty tej ulicy — jeden tu, na Mokotowie, a drugi na Ursynowie przy Górce Kazurce, biegnący z przerwami aż do ulicy Makolągwy, która dochodzi do Puławskiej.
Ruszam więc mokotowską częścią Rolnej na południe w stronę Ursynowa. Pod nogami zamiast piasku czy błota tępy beton i asfalt. Czasem mam wrażenie, że i zapach tego jest inny. Unosi się w powietrzu coś, co bardziej przypomina pomyje po próbówkach z laboratorium chemicznego niż miejsce, gdzie egzystuje człowiek. Dochodzę do linii metra, które powstawało kilkadziesiąt lat zbyt późno. Tu, od Wałbrzyskiej ciągnie się wzdłuż mojej trasy, aż prawie po sam Las Kabacki. Pierwsza linia metra w Warszawie i Polsce. Gdy otwarto ją, śmiano się, że Wąchock też jest wielkim miastem, bo ma tylko jedną linię metra mniej niż stolica. A ileż to trwały prace? I co to się działo podczas budowy wzdłuż KEN-u, która wtedy jeszcze nie istniała. Wielkie wykopy, mnóstwo błota i liczne incydenty, jak podtopienie czy problemy z gruntem. Dokładnie pamiętam dzień otwarcia pierwszej linii metra — to początek kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku. Opóźniło się to znacznie, głównie ze względu na brak pieniędzy, ale też zwiększone wymogi bezpieczeństwa. Ale kiedy już ruszyło, wszyscy mówili o metrze. Zbliżało nas do wielkiego świata. Aż strach pomyśleć, nieco ponad dwadzieścia lat wcześniej były to w większości pola uprawne. Myślę sobie, że to najlepszy dowód na migracje ludności ze wsi do miast i na rozrastanie się stolicy.
Mijam centrum handlowe Land. Dobrze pamiętam, kiedy je otworzyli. Zaledwie kilka lat po Okrągłym Stole. Jaki to wtedy był przebój, wielki świat do nas zawitał. Człowiek myślał, że teraz to będzie się żyło inaczej, lepiej, a prawda jest taka, że więcej z tym kłopotów. Obok bloki osiedla Służew Nad Dolinką, które powstały mniej więcej w tym samym czasie, co północny Ursynów.
Kiedy do ciebie chadzałem, nie było tego wszystkiego. Poznałem cię na jednym z niedzielnych spacerów na terenie obecnego Ursynowa. Nigdy nie lubiłem zbytnio towarzystwa, więc poszedłem po porannej mszy, aby pobyć samemu. To samo zrobiłaś ty. Spotkaliśmy się gdzieś na skrzyżowaniu Migdałowej i Mandarynki, pewnie był rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty drugi, może trzeci. Pamiętam to do dziś: łany zboża, nieopodal niewielki las i ty, podobnie jak ja, uciekałaś od ludzi. Spędziliśmy tamtego dnia ze sobą ładnych kilka godzin. Potem widywaliśmy się niemal co niedzielę w tym samym miejscu. Aż zaprowadziłaś mnie na Nowoursynowską, pod ten sześćsetletni dąb, Mieszko Pierwszy, który teraz jest pomnikiem przyrody.
Tam po raz pierwszy się pocałowaliśmy; siąpił wiosenny deszcz, my schowani pod drzewem, które i tak nas niewiele chroniło, wokół pola i las. I pod nim także kochaliśmy się po raz pierwszy. Był lipiec, chłopi robili sianokosy, a my przez cały dzień siedzieliśmy w cieniu jego liści i podjadaliśmy agrest od ciebie z ogródka, a potem gdy nastał wieczór, skosztowaliśmy siebie nawzajem — nawet twoje usta smakowały agrestem. I miałem wrażenie, że pachniałaś sianem. Jak sobie pomyślę, to agrest będzie mi się zawsze kojarzył z tobą. I trochę z twoimi rodzicami, bo co nie próbowałem się zbliżyć, czułem ich ukłucia. Ilekroć jem agrest, stajesz mi przed oczyma ty, wciąż tak samo młoda, tak samo dziewczęca i niewinna. Mówią, że pamięć jest zawodna, a ja sobie myślę, że często siedzą w niej obrazy sprzed lat, które w niezmienionej formie zabierzemy ze sobą aż do grobu. Dla mnie takim obrazem jesteś ty leżąca na wznak na trawie, taka odprężona, taka spokojna i uśmiechnięta, z kołyszącymi się na wietrze w twoich źrenicach gałęziami Mieszka Pierwszego. Często jak zasypiam, czuję tę mieszaninę niebiańskich zapachów z tamtego wieczoru: woń agrestu zmieszaną ze słodką nutą kobiecego erotyzmu.
— Dobrze mi z tobą — powiedziałaś i spojrzałaś mi w oczy. — Wiesz, ale ja niedługo wyjeżdżam na studia i nie będziemy się tak często widywali.
— To nic, będę cię odwiedzał. — Przytuliłem się do ciebie.
— Kto wie, jak to może być. Ty tu, ja tam… Rodzice mówią, abym się przestała z tobą spotykać.
— Ale nie posłuchasz ich?
— Mówią, że u ciebie w domu to zacofanie, życie niegodne kogoś wykształconego, i że ja zasługuję na coś więcej.
— Jedno jest pewne, Aniu, ja nie zasługuję na ciebie.
To cię poruszyło, podniosłaś się i wyszeptałaś:
— Nie wiem, co mam robić. — Rozpłakałaś się i ruszyłaś biegiem w stronę domu.
Potem zaczęto budować pierwsze bloki na Ursynowie. A jakby wraz z ich budową, ciebie wysłano na studia do Lublina. Kontakt między nami się utrudnił, ale nie urwał. Gdy tylko przyjeżdżałaś, szliśmy znów pod Mieszka Pierwszego. I niemal za każdym razem się kochaliśmy. Nawet zimą, jak ledwo przebrnęliśmy przez zaspy, zaszyliśmy się w krzakach i robiliśmy to na stojąco. A gdy ty nie przyjeżdżałaś, pisaliśmy do siebie listy. Ileż to na strychu w starej skrzyni ich nadal mam. Każdy zabezpieczony, aby się nie zniszczył, a te wyjątkowe oprawiłem w ramki. Czasem ja wsiadałem w pociąg i jechałem do ciebie, ale miałem wrażenie, że się mnie trochę wstydziłaś, bo nigdy nie wyglądałem na miastowego.
Chyba w siedemdziesiątym piątym, kiedy Osiedle Służew Nad Dolinką się budowało, a pierwsze bloki Ursynowa zostały zasiedlone, napisałaś mi, że jesteś zmęczona i żebym nie przyjeżdżał na weekend. Wiedziałem, że masz mnóstwo zajęć na uczelni, więc nie nalegałem. W wakacje przyjechałaś, ale byłaś już jakaś inna. Sama zabrałaś mnie pod Mieszka i wtedy kochaliśmy się po raz ostatni. Gdzieś w sercu przeczuwałem, że to koniec, ale nie byłem w stanie dopuścić tego do świadomości.
Właśnie przechodzę Aleją Ken, przedłużeniem Rolnej przez Surowieckiego. Po prawej minąłem bloki przy Końskim Jarze, po lewej przy Koncertowej. Ale też po prawej wznosi się Kopa Cwila, sztuczne wzniesienie usypane z uszkodzonych prefabrykatów budowlanych i ziemi wybranej przy budowie dróg i budynków. Pamiętam, jak powstawała wraz z pierwszymi blokami na Ursynowie. Zwróciłem na nią uwagę, gdy po raz ostatni szedłem na spotkanie z tobą, brnąłem w głębokim błocie i zastanawiałem się, ile prawdy w tym, co mówiono w telewizji o planach na budowę wielkiego Ursynowa. Okazało się, że to była sama prawda. Kolejne bloki po prawej przy Wiolinowej — dobrze pamiętam, jak je oddawano do użytku, pewnie był rok siedemdziesiąty siódmy, może ósmy. Nasz dalszy sąsiad, którego wysiedlono, dostał tutaj mieszkanie. Poszedłem raz do niego w odwiedziny zaraz po zasiedleniu i to, co pamiętam najbardziej, to wszechobecne błoto. Nawet w twoich okolicach, gdy te tereny jeszcze nie należały do Warszawy, nie było tyle błota. Zupełnie jakby matka ziemia chciała zaprotestować przed kolonizacją kolejnych terenów i błotem próbowała zatrzymać ludzi. Pamiętam, że aż wstydziłem się wejść do jego mieszkania w tak ubłoconych butach — on w tym wielkim świecie, a tu przychodzi taki chłopek i brudzi mu dywany. Ale jak do niego wszedłem, przestałem się wstydzić, bo buty miał jeszcze bardziej umorusane.
Muszę sobie odpocząć, bo nogi zmęczone, wszak mając osiemdziesiątkę na karku, człowiek o wiele już słabszy. Siadam więc na niewielkim trawniku za Surowieckiego i wspominam ciebie. Wiele razy chadzałem w okolice twojego domu, aby próbować się do ciebie zbliżyć, może cię zobaczyć, mimo iż mieszkałaś w lubelskim internacie. Na dobrą sprawę nie wiem, po co to robiłem, po prostu musiałem, i już. Trochę dalej przy Surowieckiego stoi ursynowski Megasam, w którym czasami robiłem zakupy. Pamiętam, że wkrótce po jego otwarciu kupiłem tam fajerwerki na Sylwestra. Cieszyłem się jak dziecko. A potem doszły mnie informacje, że niedługo ugiął się od śniegu dach, a trzy lata później zapaliły się fajerwerki i spłonęła część magazynu. Tak sobie czasem myślę, co to by było, gdyby ten dach spadł mi na głowę.
Ruszam dalej na południe i mijam po prawej Pasaż Ursynowski, który oddano dokładnie na przełomie dekad. W tym całym skupisku wielkich bloków ten fragment jest nieco inny: niskie szeregowce z witrynami sklepów i nieregularnymi dachami, co sprawia wrażenie luksusu. Wtedy przestałaś zupełnie przyjeżdżać do rodziców. Słuchy mnie doszły, że zamieszkałaś z kimś od siebie z roku. Ale ja wcale nie odpuszczałem, nadal chadzałem w okolice domu twoich rodziców. Chyba po prostu nie chciałem się pogodzić z tym, że nie jesteśmy razem. Nawet raz pojechałem do Lublina, skryłem się gdzieś w zaroślach i obserwowałem wyjście od ciebie z wydziału. Szłaś w objęciach mężczyzny, który w żadnym względzie nie przypominał mnie: był wysoki, świetnie ubrany i taki męski. Wsiedliście do jakiegoś zachodniego samochodu i odjechaliście z piskiem. Poczułem, że między nami stanęli nie tylko twoi rodzice, ale i przepaść cywilizacyjna. Bo mnie nawet nie było stać na malucha, a ten twój facet jeździł czymś z wielkiego Zachodu. Poszedłem do dworcowego baru i upiłem się, aż milicja zawiozła mnie do izby wytrzeźwień. Wracając pociągiem, obiecywałem sobie, że koniec z tymi sentymentami, czas zadbać o siebie. Ale jak tylko dotarłem do Warszawy, zrobiło mi się smutno, jakoś żałośnie i znów polazłem pod dom twoich rodziców.
Przechodzę teraz obok galerii Ken Center, która powstała w wyniku rozbudowy marketu Leclerc. To obecne centrum handlowe niewiele przypomina tamten stary market, który istniał jeszcze pod inną nazwą na początku lat osiemdziesiątych. Po prawej bloki przy Hawajskiej. Oddawano je również na początku dekady. Wtedy już powoli sobie odpuszczałem, choć jeszcze czasem chadzałem w twoje okolice czy pod Mieszka Pierwszego. Zdarzyło się nawet zabrać tam jakąś koleżankę, ale w gruncie rzeczy nie byłem nią zainteresowany i nie zostaliśmy parą. Bezustannie siedziałaś mi w głowie, mimo iż czułem, jak rośnie między nami wielki mur. Myślę sobie, czy przypadkiem to nie było tak, że wraz z przyłączeniem terenów, gdzie mieszkałaś, do Warszawy, w tobie nie obudziła się chęć brnięcia ku cywilizacji. W końcu bycie Warszawiakiem do czegoś zobowiązuje.
Dalej mijam Multikino przy Indiry Gandhi. W czasach gdy je oddano, byłem już dawno po studiach, z ciepłą posadką na SGGW i wspomnieniami ciebie, które nie chciały mnie opuścić. Co nie próbowałem sobie ułożyć życie z jakąś kobietą, część mnie protestowała i uciekałem niemal w panice. Multikino powstało pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Jakież kolejki się tu ustawiały, bo niemal każdy chciał zobaczyć film w tak wielkim i nowoczesnym kinie.
Gdy dochodzę do Płaskowickiej, tu po lewej jest adres KEN pięćdziesiąt cztery, gdzie mieści się lokalna klubokawiarnia, w której czasem wygłaszane są prelekcje historyczne i nie tylko. Byłem tam raz na odczycie na temat historii Ursynowa. Serce się krajało, jak przypominałem sobie czasy, gdy byliśmy razem. Tę część Ursynowa wybudowano w latach osiemdziesiątych, kiedy ja już poszedłem na studia. Wtedy dowiedziałem się, że ułożyłaś sobie życie z tym mężczyzną, którego przy tobie widziałem.
Skręcam w lewo w Płaskowickiej, aby zajrzeć na tymczasowo przeniesiony w to miejsce Bazarek na Dołku. Jego stała lokalizacja znajdowała się kilkaset metrów stąd, ale zmieniono ją na czas budowy obwodnicy. To najznamienitszy bazarek na Ursynowie, lokalnie znany równie dobrze jak Bazar Różyckiego na skalę całej Warszawy. Aż dziwnie się wchodzi między stragany w innym miejscu, wciąż nazywając to Bazarkiem na Dołku. Przechodzę obok kolejnych stoisk. Sam nie wiem, czego szukam. Tu artykuły spożywcze, tam mnóstwo drobiazgów, dalej widzę warzywa i owoce. Waham się, czy tam podejść, bo jestem już bardzo zmęczony i każde wchodzenie w skupiska ludzkie powoduje jeszcze większe wyczerpanie. Ale podchodzę pchany ciekawością. Soczyste jabłka, smakowite gruszki, czerwone wiśnie, trochę porzeczek i… agrest! Jest agrest!
— Po ile ten agrest? — pytam sprzedawczynię. Nawet na nią nie patrzę, interesuje mnie tylko pudełko z agrestem.
— Osiem złotych, drogi panie — odpowiada słabym głosem. — Świeżutki, dziś rano zrywany.
Dobrze wiem, ile prawdy w tych słowach. Kobieta przyjechała tu skoro świt, więc musiałaby zrywać agrest po nocy.
— Naturalnie, naturalnie. — Kiwam głową. — To wezmę opakowanie.
Sięgam do kieszeni po portfel, ale właśnie sobie przypominam, że został na szafce w przedpokoju. Widzę przed sobą wyciągniętą dłoń kobiety z agrestem.
— Bierze pan? — pyta poirytowana sprzedawczyni.
— Nie, zapomniałem z domu pieniędzy. — Powoli odwracam się, aby wyjść z bazarku.
— Czekaj pan. Wygląda pan na dobrego człowieka i że ten agrest panu naprawdę smakuje.
Spoglądam na nią nieśmiało.
— Weź pan za darmo, dziś nikt nie chce go kupować, tylko inne owoce — ciągnie. — Lepiej, żeby pan go zjadł, niż miałby się zmarnować.
— Naprawdę? — Nie wierzę w to, co słyszę.
— Młodemu to bym nie dała, ale takiemu jak pan to grzech nie dać. — Uśmiecha się.
— Ale pani straci…
— Raz stracę, drugi raz zyskam, życie kołem fortuny się toczy. Kto wie, może to ostatni agrest w pana życiu?
— Ale…
— Bierz pan, bo się rozmyślę — podnosi głos.
Z dużą niepewnością sięgam po pudełko z agrestem, nie mogąc spojrzeć sprzedawczyni w twarz. Wiem, że powinienem, że tak doceniłbym jej gest, ale nie jestem w stanie.
Odchodzę najszybciej, jak potrafię. Idę w nieokreślonym kierunku przytłoczony tym, co się stało. Czuję się z jednej strony dobrze, że mam to, czego chciałem, ale z drugiej znów dopada mnie wrażenie, że ten przywilej to z racji wieku, a to informacja dająca mi do zrozumienia, że już jestem bardzo blisko. Sam nie wiem, czy nie wolałbym odejść bez agrestu, tak przynajmniej czułbym się w pełni sił i zdrowia. Drepczę, gdzie mnie nogi poniosą, nie patrzę na ulice, budynki, czy cokolwiek innego. Chyba chcę uciec od swojego wieku. Na dłuższy moment niemal tracę świadomość. Przed oczyma pojawia mi się na chwilę jakieś duże skrzyżowanie, potem męcząca wędrówka szybkim krokiem, kolejne duże skrzyżowanie i wchodzę na brukowaną drogę, która wydaje mi się dobrze znajoma. Ostrożnie stawiam stopy, aby nie skręcić kostki. Jestem wykończony. Chyba nigdy w życiu nie czułem się tak zmęczony. W końcu dostrzegam, że siadam na trawie obok jakichś stalowych konstrukcji. Niemal padam ze zmęczenia. Zamykam oczy i zasypiam, trzymając w ręku plastikowe pudełko agrestu.
Budzę się nadal zmęczony, ale już przytomny. Słońce chyli się ku zachodowi. Patrzę przed siebie, a wokół stoi kilka osób w szerokim okręgu. Ktoś właśnie podchodzi, dzwoniąc na pogotowie, słyszę.
— Proszę nie dzwonić — mówię. — Wszystko ze mną w porządku, chciałem po prostu odpocząć. — Ale dociera do mnie, że mój głos jest ledwie słyszalny.
— Już zadzwoniłam — mówi młoda dziewczyna. Spoglądam jej w twarz i jest tak podobna do ciebie: kolor włosów ten sam, rysy podobne, budowa ciała niemal identyczna. — Gdzie pan mieszka?
— Ja?… Na Rolnej.
— Naprawdę? Ja, można powiedzieć, również — energicznie odpowiada dziewczyna. — W zasadzie na Gminnej, która była kiedyś Rolną, na Ursynowie, nie na Mokotowie. — Siada koło mnie. — Ale pewnie pan jej nie kojarzy.
— Kojarzę. — Uśmiecham się. — I to bardzo dobrze.
— A co pan tutaj robi?
— Sam nie wiem. — Rozglądam się po raz pierwszy i właśnie dociera do mnie, że siedzę pod Mieszkiem, dębem z naszej młodości. Jak tu dotarłem?
— Rozsypał się panu agrest. — Dziewczyna sięga i zaczyna zbierać do pojemnika nieco rozsypanych owoców. Nagle zakrywa dłońmi twarz i zaczyna płakać.
Sposób, w jaki płacze, tak bardzo przypomina mi ciebie. Próbuję się podnieść, ale nogi odmawiają posłuszeństwa. Szoruję tylko piętami o trawnik, na którym siedzę. W końcu zaprzestaje prób i pytam:
— Coś się stało?
— Znam pana — odpowiada dziewczyna przez łzy. Spogląda na mnie, a ja widzę ciebie. — Ten agrest, ten dąb i ta Rolna. — Ponownie zakrywa dłońmi twarz.
Nie rozumiem, co do mnie mówi. Czy ja się nadal nie obudziłem i śnisz mi się ty?
— Poczęstuj się. — Mimo iż miesza mi się w głowie, podnoszę pojemnik z agrestem i podsuwam bliżej niej.
Dziewczyna powoli opanowuje płacz.
— Ma pan na imię Jerzy i tu, pod tym dębem przeżywał pan swoją wielką miłość — mówi. Sięga po agrest, wkłada do ust jeden owoc, ostrożnie rozgryza, nieco się krzywi i uśmiecha. — Faktycznie, smakuje tak, jak to słyszałam. Wie pan, że nigdy nie jadłam agrestu? Znam go tylko z opowiadań.
— Naprawdę. — Chyba nie dociera do mnie to, co słyszę.
— Tak, kilka razy chciałam już go spróbować, ale za każdym razem rezygnowałam, aby nie konfrontować swojej wyobraźni z rzeczywistością. Powiem panu, że jest pyszny: trochę słodki, mocno kwaśny i niepowtarzalny. — Sięga po kolejny owoc i rozgryza go równie wolno.
— Kim ty jesteś? — pytam szeptem.
Dziewczyna spogląda mi w oczy już bez łez.
— Pana przyszywaną, a może niedoszłą wnuczką. — Targana skrajnymi emocjami wybucha śmiechem. — Też mam na imię Ania, po niej.
Nie wierzę w to, co słyszę.
— Tak, panie niedoszły dziadku — nadal się zaśmiewa. — Panie Jurku, ona nigdy nie przestała pana kochać, tylko rodzice, kariera i wielki świat zawróciły jej w głowie. Od kiedy pamiętam, opowiadała mi o panu.
— Mówisz, dziecko, o Ani? — zadaję głupie pytanie.
— Tak, wiem, że tu mieliście pierwszą randkę, tu się kochaliście. A teraz niech pan spojrzy. — Pokazuje ręką w górę na drzewo, pod którym siedzimy. — Ktoś go podpalił w zeszłym roku. Nawet wasze miejsce spotkań mało nie zostało zniszczone. Babcia mówiła, że zrobiła to rodzina dziadka, bo dziadek zawsze był zazdrosny o pana i całą waszą historię.
Rozglądam się i faktycznie widzę poczerniałe od ognia gałęzie i pień. Do tego konary wsparte są na stalowych słupach, tak, aby nie rozdarły Mieszka.
— Jeszcze miesiąc temu babcia wahała się, czy się do pana nie odezwać — kontynuuje. — Ledwo żyła, a myślała tylko o panu.
— Jak to ledwo żyła? — pytam niepewnie.
— Hmmm… — Opuszcza głowę, wstrzymuje oddech. — Właśnie wracam z jej pogrzebu, panie Jurku.
Gdy to słyszę, odchodzą ode mnie wszystkie siły witalne. Czuję, jakbym umierał sam.
— Myślę, że to ona nas tu przyprowadziła — szepcze, bierze mi z ręki pudełko z agrestem, stawia na trawniku i przytula się do mnie.
Zaczynam płakać jak dziecko. Czuję, jakbyś to była ty.
Powoli umieram. Rak mózgu zmienia percepcję całkowicie. Czasem mam wrażenie, że oglądam świat w telewizji: żadnych emocji, oprócz usilnej chęci, żeby przeżyć jeszcze jeden wschód słońca. Mniej istotne słoneczne dni czy wieczory przy kominku razem z rodziną. Pragnę zobaczyć, jak niebo powoli rozświetla się, znika aksamit nocy.
Guz umiejscowił się w takim miejscu, że lekarze mówią, iż wystarczy raz zasnąć, a już się nie obudzę. Tym razem więc odpoczynek jest równy odpoczynkowi wiecznemu.
Nie śpię już prawie od dwóch tygodni. I sam nie jestem pewien, czy ta moja zmieniona percepcja to kwestia guza czy tylu nieprzespanych nocy. Niemalże co godzinę wypijam kawę, która daje mi odrobinę nadziei, że dzięki niej nie zasnę. Stała się jak tlen na co dzień, jak szklanka wody po wysiłku, jak grawitacja, która nie pozwala odlecieć z twardej ziemi.
Już ledwo patrzę na oczy mimo dwóch kaw z rzędu. Jak widać, wszystko ma swój limit, również pobudzająca moc kofeiny. Powoli odpływam w stronę snu. Powieki są coraz cięższe, wzrok całkowicie mętny. A jeszcze zostało tylko pół godziny. Nie mogę zasnąć, nie zobaczywszy wschodu. Zapowiadali idealnie czyste niebo, więc wschód słońca będzie wyglądał z mojego okna na czternastym piętrze widowiskowo. Muszę go zobaczyć, ostatni raz!
Resztkami sił idę na czworaka do kuchni, wsypuję do kubka dwadzieścia łyżeczek rozpuszczalnej kawy i włączam czajnik. Dobiegają mnie trzaski i szum podgrzewanej wody. Opieram się o kuchenne krzesło, nogi całkowicie odmówiły posłuszeństwa. Zalewam kawę, mieszam, dolewam dużo zimnego mleka i wypijam jak najszybciej. Powietrze wypełniają dziwne mroczki i szum. Umysłem odrywam się od ciała. I czekam na wschód słońca. W końcu upadam na podłogę. Ale kątem oka zauważam poświatę od strony okna. Pełznę w tamtym kierunku. Unoszę głowę, twarz przyklejam do szyby balkonu i widzę pierwsze promienie. Na idealnie czystym niebie. Najpierw rozświetla się sufit w salonie, po chwili ściany, aż w końcu i moja twarz. Oczy wypełniają się jasnością.
Stary komputer zaniemógł. Szum, wycie wiatraka, bzyknięcie i koniec. Nic dziwnego, miał już trzy lata, czyli staruszek. Wystawiłem więc go na wyciągniętych rękach za okno, zamknąłem oczy, odmówiłem komputerową modlitwę i puściłem z ósmego piętra. Stałem przy oknie, nie za bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Komputera nie miałem, telewizora już dawno też nie, książek nie czytałem, więc pozostało mi wpatrywanie się w świat. Z zamroczenia wyrwało mnie pukanie do drzwi.
– Panie kochany, przyszłam panu podziękować – powiedziała kobieta z miną, jakby złapała Pana Jezusa za bosą stópkę.
– A za cóż to? – Skrzywiłem się.
– Mój mąż szedł do kolegów na libację, właśnie odkręcił flaszkę, postawił ją na chodniku, aby zapalić papierosa, i pański komputer spadł na flaszkę. Jak to zobaczył, rzucił papierosa i pobiegł do pobliskiego kościoła, aby się modlić.
– Ale…
– To dzięki panu! Mąż mówi, że to cud, że go nie zabiło. Powiedział, że resztę życia spędzi bogobojnie!
– Ale…
– Jestem tak bardzo panu wdzięczna! – Chwyciła mnie za ramiona i pocałowała prosto w usta. – Mój zbawicielu!
Dwie godziny później wyszedłem z domu dumny i blady. Ja, wielki informatyk, zbawiciel alkoholików, nadzieja umęczonych szedłem kupić sobie nowy komputer. Jakiś przechodzień gryzł znaczek Apple’a, nieco wyżej roiło się od symboli systemu operacyjnego Microsoftu, a na niebie świeciło coś podobnego do ikonki Gadu-Gadu. Przydrożne reklamy kusiły znamienitymi markami. Ale dla mnie był tylko jeden święty Marek, a właściwie święta marka: to Hewlett Packard.
Wszedłem więc do marketu komputerowego i od razu skierowałem się do stoiska z laptopami. Niestety, nie wziąłem z domu okularów, owładnięty słowami kobiety sprzed dwóch godzin. I tak widziałem takie notebooki jak: Ell (czy to ten wydawca prasy dla kobiet?), Sus (zdaje się to nawiązanie do aktywności fizycznej), Cera (czyżby coś o urodzie?), Hujowiej (tego raczej nie chciałem), Piano (aż dziw, że są firmy aż tak wielobranżowe), nawet był jakiś wyprodukowany na Nowo czy coś. Jednak na końcu był mój producent: HP. HP… HP…….. Westchnąłem tylko głęboko i poprosiłem o moje marzenie.
W domu go odpaliłem. Cichutki jak alkoholik z flaszką denaturatu. Włączyłem przeglądarkę. Wyświetliła mi się strona reklamowa HP. Kliknąłem. Ale w tym momencie zaczęło się!
Notebook zawył wentylatorem, zamrugał wszystkimi diodami, błysnął kamerką i wyświetlił na ekranie napis najbardziej romantyczną czcionką, Times New Roman:
Kocham Cię, Antosiu! Ajlowjucię!
Zamarłem. Czyżby to wirus? Chwyciłem więc mojego służbowego pandrive’a i jak najszybciej zainstalowałem z niego antywirusa. W tym momencie jeszcze bardziej zaszumiało i ikonka antywira pękła, a po chwili rozsypała się na drobny pył. Przeraziłem się, bo który wirus może mieć takie możliwości, taką siłę? Wtem ekran znów zamigotał i pojawiło się wyświetlone zdjęcie przedstawiające negatywny wynik badania na obecność HIV, a obok napis:
Nie potrzebujemy antywirusa, jestem czysty, twój HP.
Złapałem mocniej myszkę, ale w tym momencie ona sama zaczęła mi jeździć pod dłonią. Puściłem ją i chciałem wyświetlić stronę, jak pozbyć się wyjątkowo groźnych wirusów. Już wpisałem na pamięć adres, ale zauważyłem, że zamiast polskiej strony jest wprowadzona nazwa w obcym języku, innymi literami. Zerknąłem na prawy dolny róg ekranu i ustawiona była klawiatura w języku chińskim. I zamiast strony z przepisami na wyleczenie komputera, wyświetliła się chińska strona pornograficzna, a na niej ośmiu facetów z jedną kobietą. Pod spodem pojawił się napis:
O ludzi nie jestem zazdrosny, ale komputerów nie waż mi się oglądać. Twój HP.
Byłem w pułapce. Mój komputer oszalał.
Przez najbliższe kilkanaście godzin oglądałem setki pornoli w różnych, czasem niezrozumiałych dla mnie kombinacjach, i odchodziłem od zmysłów. Tyle pieniędzy wydanych tylko po to, aby mieć przemęczone przedramię…
W końcu, gdy już miałem dość, resztkami sił wstałem od komputera, podszedłem do okna, za którym panowała nieprzenikniona ciemność, stanąłem na parapecie, zamknąłem oczy i przechyliłem się w stronę śmierci…
Ten lot trwał całe moje dotychczasowe życie…
Aż gruchnąłem, jak mi się wydawało. Rozejrzałem się: byłem zawinięty w jakieś płótno i wszędzie paliły się świece. „Tak wygląda niebo” – pomyślałem.
Lecz spomiędzy świec, z całkowitej ciemności wynurzyła się twarz kobiety, która zapukała do mnie rano.
– Jesteś, mój zbawco! – zawołała. – Spójrz, to na twoją cześć.
Rozejrzałem się. Wcale nie byłem w niebie. To, co mnie uchroniło przed śmiercią to płótno służące jako baldachim nad czymś, co wyglądało jak ołtarz.
– Mąż już nie pije, mój zbawco! Jesteś wreszcie tam, gdzie być powinieneś, na ołtarzu!
– To fantastycznie, nasza firma się w tym specjalizuje. Ale czy jest pan pewien?
– Najzupełniej w świecie.
– Ale to jest wbrew obowiązującym trendom mody.
– To nic, chcę zniknąć, i już!
– Tak… Jak mówiłem w tym się specjalizujemy, ale w swoim statucie mamy napisane zgodnie z modą, która przyszła z Zachodu: „not be evil”, więc jestem zmuszony przedstawić panu wszystkie przeciw,
– Ok, w pełni pana rozumiem, sam pewnie zrobiłbym to samo. Nawet powiem panu, że dziwi mnie własna chęć zniknięcia.
– Dziwi? – spytałem.
– Tak. Byłem z tym, zgodnie z panującą modą, u psychoterapeuty, który stwierdził, że takie zniknięcie mi się po prostu należy.
– Należy, powiada pan?
– Tak, płacę składki zdrowotne, emerytalne, więc należy mi się pomoc w zniknięciu, a potem stosowna renta.
– Przykro mi, drogi panie, ale my takiej renty zapewnić nie możemy. Specjalizujemy się jedynie w znikaniu.
– Ach tak. To ja nie chcę tak zniknąć.
– Czemu?
– Bo nie będę miał z czego żyć.
– Nie, nie, nie, drogi panie. Pan nas źle zrozumiał. My pomagamy znikać na dobre.
– A ja myślałem, że na dobre i na złe.
– Nie, drogi panie. To dobry serial, ale naszą dewizą jest przecież: „not be evil”.
– Ach, faktycznie.
– No.
– Na czym miałoby polegać takie zniknięcie? Mogę poznać szczegóły?
– Niestety, to tajemnica.
– Tajemnica? Dla mnie? Dla klienta?
– Oczywiście. Bo mógłby pan się upić i komuś to wyjawić.
– Rzeczywiście.
– No, pomyśleliśmy o wszystkim, prawda?
– Tak… tylko w tej sytuacji to ja się boję.
– Naprawdę?
– Tak, aż mnie poty oblewają.
– To niech pan podejdzie.
– A po co?
– Muszę pana powąchać.
– Powąchać?
– Tak. A nie słyszał pan, że strach da się wyczuć węchem?
– Coś mi świta.
Klient podszedł.
– Drogi panie, pachnie pan przednio, ale nie możemy pana obsłużyć.
– Czemu?
– Bo cała nasza praca pójdzie na marne.
– Dlaczego?
– Ponieważ właśnie wyczułem, że umrze pan w ciągu trzech tygodni.
– O, nie!
– O, tak!
– A nie mógł pan tego przede mną zataić?
– Niestety, drogi panie, nie. Gdybym to zataił, stałbym się zły, a naszą dewizą jest…?
– Faktycznie, „not be evil”.
– W takim razie żegnam pana i niech panu ziemia lekką będzie.
– Dziękuję! Napiszę o was dobrą opinię w internecie!
Recytacja mojego opowiadania z muzyką też mojego autorstwa. Jest to zapowiedź książki „CZERŃ NORMALNOŚCI” – zbioru opowiadań – która ukaże się jesienią. To zbiór tekstów psychologicznych, a motto przewodnie brzmi: ” — Nienawidzę tych idiotów, którzy chcą odstrzału dzików. — Trzasnęła za sobą drzwiami, wchodząc do kliniki aborcyjnej…” A oto inny fragment z opowiadania tytułowego: „Zwyczajny człowieczy żywot, pełen błędów, potknięć, grzeszków czy nawet wielkich grzechów. Bo czym byłaby najdoskonalsza konstrukcja natury bez niedoskonałości? Powtarzalnym stemplem spod ręki zblazowanego urzędnika błękitu? Może efektem rytualnego obrzędu zwanego miłością?”
Pierwszy raz usłyszałem o nim w miejscowym pubie. Od razu mnie zafascynował. Niemal od pierwszego zdania wypowiedzianego przez starego Antoniego widziałem go oczyma wyobraźni. Pamiętam, że siedziałem przy piwie, zapadłem się w głąb własnego umysłu i wyobrażałem sobie, jak może wyglądać. Jest niski, wysoki, chudy, gruby, podobny do przeciętnego człowieka, czy może raczej przypomina yeti albo neandertalczyka? Wróciłem do domu mocno podpity, otworzyłem swój kajet i zacząłem przelewać na kartkę efekty wyobraźni. Pociągnąłem ołówkiem kilka zdecydowanych linii i wyłonił się on, cały w cętki, wzrostu koszykarza, z włosami, które nie widziały fryzjera od lat, i w ubraniu jak u bezdomnego. Tak wyobrażałem sobie tę istotę. Odłożyłem rysunek na stolik obok łóżka. Zasypiając, myślami byłem w tym lesie.
Siedzę na pniu powalonej sosny, spoglądam na runo leśne pod stopami, a gdzieś w górze odzywa się wilga. W zasadzie nie wiem, dlaczego tak siedzę, ale zdaję sobie sprawę, że ruszyć się nie mogę. A może wcale to do mnie nie dociera, tylko czuję? Dwie myśli zaprzątają mi głowę: gdyby tak spotkać Człowieka Lasu; oraz która jest godzina, co wywołuje we mnie odruch spoglądania na zegarek. Gdy już się pogodziłem, że istoty tej nie ujrzę, coś porusza krzakami. Odruchowo padam pod pobliski jałowiec, a gruby korzeń żądli mnie w klejnoty. Ogromna ciekawość walczy z jeszcze większym bólem, co zmusza mnie do wykrzyknięcia:
– Stój! Kim jesteś?
Zza krzaków wyłania się sąsiadka z koszykiem w połowie wypełnionym grzybami.
– To ja, Mariola. Co tak krzyczysz? Nawet grzyby spłoszysz! – Śmieje się.
Mija chwila, zanim dochodzę do siebie na tyle, aby wstać. Podchodzę do niej wreszcie, zerkam na niezwykle ponętne kształty, ale tym razem nie pociąga mnie. Spoglądam na bolące krocze, sprawdzając, czy nie mam rozdartych spodni, ale widzę jedynie brązowy ślad po korzeniu dokładnie na wysokości penisa.
– A co sąsiad taki brudny? – Spogląda mi w to miejsce?
– Ja?… Ja jakoś… Ja jakoś tak… – Nagle echo powtarza moje słowa, a drzewa szumią gwałtownie.
Zrywa się wiatr, który podnosi z ziemi setki liści, przesłaniając obraz przed oczyma. Przez chwilę mam wrażenie, że jestem w oku trąby powietrznej: wszystko wiruje i faluje niezrozumiale. Siła wiatru jeszcze się wzmaga i podrywa mnie nad powierzchnię ziemi. Lewituję gdzieś wysoko wśród wirujących liści i igliwia, gdy wiatr cichnie, a ja spadam z ogromnej wysokości wprost w krzaki jeżyn.
Zerwałem się do pozycji siedzącej, zrzucając całkowicie kołdrę na podłogę. Odruchowo spojrzałem na zegarek na lewej ręce. Obok od podmuchu drgnęła kartka, na której dzień wcześniej narysowałem Człowieka Lasu. Sięgnąłem jeszcze raz po ołówek, zastanawiając się jednocześnie nad minionym snem. Czy Mariola ma z tym coś wspólnego? Może widziała Człowieka Lasu? A może tylko o nim słyszała? Z drugiej strony to właśnie ona mieszka najbliżej lasu, więc to prawdopodobne. Tak czy inaczej, wiedziałem, że muszę ją o to zapytać. Nagle spostrzegłem, że dorysowałem nad trzymanym rysunkiem klepsydrę. Nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy, działo się to podświadomie, zupełnie jak z pismem automatycznym, którego sam doświadczyłem kilkanaście lat temu, gdy rozpaczając po sprzedaży klaczy, napisałem jedyny w życiu wiersz. Wiersz do dziś dla mnie niezrozumiały.
Gdy około południa zapukałem do Marioli, byłem już całkowicie pochłonięty tematem Człowieka Lasu. Otworzyła z uśmiechem i kobiecym ruchem głowy odrzuciła seksownie włosy. Spojrzałem przelotnie na zegarek. Pokiwała bez słów głową, abym wszedł, i poczęstowała herbatą. Patrzyłem na jej ponętne kształty, tym razem w głowie mi buzowało, ale nie byłem w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Krzątała się po całej kuchni, w której mnie przyjęła, i opowiadała o świętej pamięci mężu, który ponoć zaginął w pobliskim lesie. Nikt nigdy nie wypowiedział tego słowa na głos, ale wszyscy byli w pełni przekonani, co się z nim stało. Potem usiadła na drugim krześle i również piła herbatę.
– Tak to było – skwitowała swoją opowieść.
– Tak, tak. – Pokiwałem głową.
– Ale cóż. – Westchnęła.
– No, trzeba żyć. – Przejąłem się i przetarłem twarz dłońmi.
– Takie życie. – Siorbnęła herbatę. – Takie życie.
– Nic się na to nie poradzi. – W pełni ją rozumiałem.
– Bo człowiek chciałby tu tak czy owak, a wychodzi inaczej.
– Oj, wychodzi, wychodzi.
– Aż strach patrzeć.
– Oj, strach, strach – przyznałem.
Dalej siedzieliśmy bez słowa, a ja czułem w gaciach rewolucję. Od zawsze mnie podniecała. Na tyle byłem tym razem pobudzony, że nie zwracałem uwagi na rzeczywistość – lewitowałem w przestworzach nieuświadomionych fantazji erotycznych. Nawet nie poczułem, jak zrobiło mi się mokro w majtkach. Dyskretnie spojrzałem na zegarek.
– To co? – spytała. – Herbatka dobra?
– Oj dobra, oj dobra. – Oddychałem głęboko.
– No, no, no.
– Czuję się wniebowzięty.
– Ojej. – Ruszyła biodrami, wypinając jedną ich stronę bardziej niż zwykle. – Herbatka, herbatka.
– Tak, tak, tak.
– To co? – Spojrzała mi głęboko w oczy i seksownie przeczesała włosy.
– To już chyba pójdę. – Wstałem, dopiłem resztę herbaty, niemal dławiąc się fusami.
– No tak, trzeba do domu, trzeba do domu.
– Do zobaczenia. – Zostawiłem za sobą niezamknięte drzwi.
Wieczorem znów sięgnąłem po rysunek Człowieka Lasu. Włączyłem jednocześnie telewizor, w którym leciał program o Potworze z Loch Ness. Nikt go nie sfotografował w pełnej krasie, nie znaleziono śladów na jego istnienie, a jednak tak wiele słyszano relacji. Czyżby to stworzenie przetrwało z prehistorii do dziś? Może to dinozaur, który ocalał? A może zmutowany gatunek ryb głębinowych? Zawsze było coś, co mnie do takich historii przyciągało. Już w szkole średniej zaczytywałem się na ten temat, oglądałem nieliczne zdjęcia tego jeziora z dziwnymi obiektami na powierzchni wody. Raz wyglądało to jak gigantyczny wąż, a innym razem przypominało garby wielbłąda. Ponownie nawet nie zauważyłem, że dorysowałem z boku Człowieka Lasu jakąś wieżę ratusza, z iglicą, bogatymi zdobieniami i zegarem, który wskazywał niemal północ. Albo południe.
Tego dnia od rana szykowałem się do tego. W zasadzie powinienem pójść od razu po śniadaniu, ale zwlekałem z niezrozumiałych przyczyn. Zarzuciłem na siebie kurtkę, zapakowałem do plecaka butelkę napoju i kilka kanapek. Wyruszyłem jeszcze grubo przed południem. Dzień był ładny, choć nietypowy, bo niebo pokrywały gęste obłoki, ale żadnej chmury deszczowej. Dodatkowo regularnie co kilka minut przedzierały się pojedyncze promienie, zupełnie jakby walczyły z potęgą chmur.
Do lasu dotarłem przed południem. Spojrzałem na zegarek. Usiadłem na powalonym pniu sosny, pod stopami miałem leśne runo, a w górze świergoliła wilga. Poczułem jakiś bezwład w całym ciele, tak, że nawet gdybym chciał, to nie byłem w stanie drgnąć z miejsca. Świat odpłynął, a ja pozostałem sam na sam z czasem. Wpadłem w głąb własnego umysłu, przypominając sobie każde słowo dotyczące tego, po co tu przyszedłem. Widziałem tylko obracające się wskazówki na zegarku, który nosiłem. Odgłosy lasu zlały się w jeden przeciągły szum, cienie rzucane przez chmury zatańczyły, a ja tkwiłem jakby poza ciałem, obserwując to wszystko z boku.
Nawet nie zauważyłem, jak zrobiło się zupełnie ciemno. Nadal czułem, że nie mogę ruszyć ciałem. Zupełnie, jakbym zapuścił korzenie w pień, na którym siedziałem. Ale nie martwiłem się – było w tym coś uspokajającego, magicznego. Chmury się rozproszyły, dając miejsce księżycowi w pełni, którego światło pozwalało na dość dobre, ale nie idealne widzenie otoczenia. Nagle coś drgnęło za pobliskimi krzakami. Oprzytomniałem, dopiero gdy wyrósł przede mną stwór wyglądający jak połączenie człowieka i niewielkiego dębu, z liśćmi na głowie i na ubraniu oraz w butach pokrytych mchem. Ledwie mogłem to wszystko dostrzec w półmroku księżycowej nocy. Jednocześnie jego twarz nie przypominała niczego, co widziałem dotychczas.
Kiedy powaga sytuacji do mnie dotarła, przeraziłem się. Człowiek Lasu szedł w moją stronę powolnym krokiem, najwyraźniej w bardzo konkretnym celu. Czyli te wszystkie opowieści to prawda. Zresztą nie tylko to. Rozbity latający talerz w Rosswell, Potwór Z Loch Ness, Yeti, wciąż żyjący Elvis i ten, stojący przede mną, Człowiek Lasu. Pewnie za chwilę zginę i pozostanie po mnie wspomnienie, tak samo jak po mężu Marioli. Przygotowywałem się na śmierć. Nawet zacząłem „Ojcze nasz”, choć za bardzo wierzący nie byłem. Stwór stanął metr przede mną. Już oczami wyobraźni widziałem, jak przeobraża się w wilkołaka i mnie rozszarpuje, za chwilę że połyka mnie w całości.
Czym jest życie, że tak długo krzątałem się po tym świecie, nie znalazłszy sensu, a teraz, gdy jedna z tajemnic została rozwikłana, miałem zginąć?
Człowiek Lasu spojrzał mi w oczy i rzekł:
– Czlowieku, która godzina?
Nerwowo spojrzałem na zegarek.
– Za minutę północ – odpowiedziałem.
Powoli odwrócił się i potrząsnął całym ciałem. Oraz zniknął bezszelestnie w ciemnościach lipcowej nocy.
Czwarta w nocy. Czas budzenia się wszystkiego, co uśpione. Szarik otwiera jedno oko i spogląda na mnie, nie za bardzo wiedząc, czy to ta pora. Powoli odkrywam kołdrę, patrzę na swoje nogi, czy leżą samotnie, może będą mogły się przytulić? Łydki, palce i pięty zewrzeć nawzajem, by po chwili poczuć te ciarki, gdy zaprzestaje się pocierania. Chłód pokoju wytrąca mnie z równowagi ciepła, które beznamiętnie zimna kołdra daje jako iluzję bezpieczeństwa i bliskości.
Wstaję. Zerkam na ścianę, na której wisi spojrzenie i pamięć. Tafla oceanu, chmury pierzaste, promienie słońca i niezapomnienie. I Szarik hasający po plaży, w piasku i wodzie. Do dziś widzę, jak otrząsając sierść, chlapie dookoła. A potem się tuli, nie zważając, że cały mokry. Podchodzę do szafki pod oknem, otwieram, wysuwa się notatnik z tym jedynym pismem, pamiętnik tamtych dni. Zerkam na przypadkową stronę. Wiersz. O kataryniarzu, co go nie ma na ulicach od długich lat, o dorożce zamiast taksówki i niewygodnych do stąpania kamieniach, co po nich przyszedł asfalt i beton. Jest też nasz Szarik, gdy ciągnie kocyk spod tyłków na wielkiej łące kwitnącej mleczami i koniczyną. Wkładam z powrotem pamiętnik do szafki, choć uparte z niego bydle, ciągle chce powrócić pod moje stopy. Szarik wiele rzeczy podgryzał, ale tego nigdy nie ruszył.
Ani tego swetra, co obok. Sięgam po niego, czuję, jak wełna ugina się pod palcami. Przykładam do nosa, wciągam głęboko powietrze. Przed oczyma staje mi kuchnia i kanapa przed telewizorem w długie zimowe dni. A u stóp Szarik. Taki spokojny, taki szczęśliwy, gdy mógł dotykać nóg. Choćby tylko grzbietem, ogonem czy koniuszkiem łapy. Tak bardzo się cieszył, gdy rozpalałem w kominku. Wiedział, że spędzimy wieczór razem. Teraz to nie chcę tam rozpalać. Niech ciepło ognia zostanie w pamięci, będzie nośnikiem wspomnień. Wolę zachować tę wyraźną linię czasu – ogień i ciepło tam, kaloryfer i samotność tu. Tak jest uczciwiej. I dla ciebie, i dla mnie.
Idę dalej, do łazienki. Szuram kapciami o dębowy parkiet, na którym wciąż słyszę odgłosy tańczących stóp: lekkie stukanie, delikatny dźwięk przesuwanych z gracją opuszek. I pstrykanie stawów, gdy ciężar ciała spoczywał na palcach. Szarik nie wiedział, co ma ze sobą zrobić – czy leżeć dalej, czy może dołączyć do tego baletu. Podrygiwał, kusiło go, ale jednak pozostawał na swoim malutkim dywaniku, który służy mu do dziś. Potem przez długie tygodnie z niego nie schodził, cały czas czekał. Ale przywykł, bo nawet do piekła można przywyknąć. Ciekawe jak w sercu psa wygląda piekło tęsknoty? Potrafi takie serce pęknąć jak ludzkie?
Gdy przekraczam próg łazienki, dobiega mnie zapach perfum. Ten dobrze znany mi jaśmin z nutą czegoś bliżej nieokreślonego. Nerwowo się rozglądam, zerkam w każdy zakamarek, spoglądam, czy wejściowe drzwi się nie otworzą, a nuż?… Jednak pusto niezmiennie. Ściany aż dudnią nostalgią.
Tylko gdzieś wewnątrz domu, w każdym kącie, na każdej powierzchni, na każdej półce i w każdym niewyrzuconym ubraniu jesteś ty, taka zwyczajna, ze zwichrowanymi włosami, spokojem, którym zarażałaś i niezastąpionym ciepłem duszy i ciała. Szarik czasem obwąchuje to wszystko, lecz mam wrażenie, że krzywi się i płacze bez łez. A potem wraca na swój mały dywanik, który kupiłaś mu nad morzem. Dla niego te wspomnienia są równie bolesne. Ja to przynajmniej potrafię zapłakać. Choć ostatnio coraz rzadziej i rzadziej. To znak, że umieram bezpowrotnie. Usycham z braku ciebie, P.
Zapowiadał się jeden z najbardziej paskudnych dni tej zimy. Zamiast śniegu, padał deszcz z gradem i chociaż chwilami wypogadzało się, zdawała się wisieć nad głowami groźba kolejnego opadu. Nikt dziś nie przyjdzie, szeptały jednostajnym tik-tak ustawione na półkach i stoliku zegary. Obserwowały Mikołaja, który każdemu z nich podarowywał drugie lub trzecie, a może i czwarte życie. Siedział pochylony nad martwą maszynerią pięknego zegara ściennego z końca XVIII wieku. Mikołaj wyciągał poszczególne elementy i zegary słyszały, jak mówił do siebie, a może do naprawianego zabytku:
– No i cóż to ci się przydarzyło, mój piękny? Ile lat służyłeś w dobrej kondycji? Trybiki masz teraz nieco wytarte. Chyba znajdę niektóre, ale ten największy trzeba będzie dorabiać. Zaraz, zaraz, chyba jednak będę taki miał… Twoje serce jest bardzo oryginalnie zdobione, muszę je oczyścić.
Mruczące cicho zegary obserwowały Mikołaja, a ten podniósł się od stolika i zaczął wyszukiwać w skrzynce odpowiednie części. Podszedł znów do naprawianego zabytku, złożył werk, zamontował, ustawił na stole, poruszył wahadłem i zegar nagle zaczął głośno i równomiernie pracować.
– No, to teraz opowiedz mi swoją historię – powiedział Mikołaj.
Ale zegar, machając jednostajnie wahadłem, wystukiwał rytm, który co prawda niewiele miał wspólnego z mową, ale za to stanowił sam sobą wielką otchłań postrzegania i zapomnienia. Tik-tak, tik-tak, rozbrzmiewały mechaniczne dźwięki, wiercąc w czasoprzestrzeni należącej do Mikołaja wielką czarną dziurę. Świadomość Mikołaja zaczęła się cyklicznie przechylać w stronę tej dziury, a gdy osiągnęła punkt krytyczny, czyli swoisty horyzont zdarzeń pamięci, Mikołaj bezsilnie osunął się na krzesło i z otwartymi ustami wpatrywał w bujające wahadło. Odpłynął. Jego jaźń cofnęła się w głąb umysłu, rozpłynęła po szarych komórkach, a jej miejsce zajęło to, co od dawna skrywała podświadomość. I tak znikły wszystkie bariery społeczne, religijne, obyczajowe i czysto ludzkie, a do głosu doszedł straszliwy twór, który zepchnięty w otchłań nieświadomości, tylko czekał na taki moment.
Mikołaj, już bez czucia i świadomości, zarzucił na siebie czarną kurtkę, której nie używał od wielu lat, założył wypastowane na glanc przez pomyłkę adidasy, przełożył przez ramie dziwnie wypchaną pederastkę i wyszedł z domu, nawet nie zamykając drzwi. Gdy mijał sąsiadkę z naprzeciwka, ta skuliła się w kłębek, przykucnęła i wielokrotnie przeżegnała. Potem Azor sąsiada z samego dołu zaskowyczał i skrył się pod schodami. Nawet gołębie rozbiegły się jak najdalej od Mikołaja. Czas stanął w miejscu, świat zamarł.
Nadchodziła apokalipsa.
Po kilkuset metrach Mikołaj stał w samotności na tramwajowym przystanku, bo wszyscy ludzie również uciekli. Stał aż do momentu, gdy nadjechał tramwaj. Krok za krokiem wspiął się do wagonu, rzucił druzgoczące spojrzenie, aż ciche jęknięcia przeszyły powietrze.
Mikołaj otworzył pederastkę. W umysłach pasażerów nastała noc. Mikołaj wyciągnął mocno przeterminowaną plakietkę Transportu Miejskiego, spojrzał piorunującym wzrokiem i rozciął powietrze słowami:
Tekst powstał na drobny konkurs, gdzie limit znaków wynosił 1700, a temat jak powyżej.
* * *
Odłożę na chwilę tę szczotkę. Brakuje mi ciebie. Pewnie chciałabyś, żebym przestał tu przychodzić? A co mam lepszego do roboty? Ślęczeć nie wiem po co w domu, albo przed nim i próbować pasjonować się życiem sąsiadów? To nie dla mnie. Ty przynajmniej miałaś te swoje kwiatki, warzywa, grządki. Naprawdę wolę spędzać czas tutaj.
Pamiętasz, jak się poznaliśmy? W czwartej klasie przyszłaś do naszej szkoły. Miałaś takie długie włosy. Ganiałem za tobą i krzyczałem: Agata, ogonem zamiata. Ty tylko patrzyłaś na mnie z pożałowaniem i kiwałaś głową, jakbyś już wiedziała, co nas czeka.
Albo jak przewróciłem cię w zaspę, gdy zmiatałaś śnieg z chodnika przed waszym domem? Ale wtedy byłaś ode mnie o wiele większa, więc dopadłaś mnie, rzuciłaś w tę samą zaspę i wcierałaś mi śnieg w twarz. Myślałem, że skóra mi popęka, tak zmarzłem.
A dzień naszego ślubu? Te małe dziewczynki sypały nam pod nogi kwiatki i mówiłaś, żeby tylko wiatr ich nie zmiótł, bo chwilami wiało naprawdę mocno. Twoja matka twierdziła, że jak wieje w dniu ślubu, znaczy, że związek będzie burzliwy, ale szczęśliwy.
Sam nie wiem, co ja sobie myślałem, gdy wielokrotnie zamiatałaś podłogę, a ja tylko siedziałem przed telewizorem i czytałem gazetę. Wściekałaś się, co i mnie złościło, ale teraz wiem, że to było moje lenistwo, a nie prawdziwy ja. Tak to jest, że kobieta dba o dom, a facetowi wystarczy, aby miał którędy przejść do kuchni i łazienki.
Dobrze, dokończę teraz zamiatać, bo przez te wspominki to będę tutaj nocował. Zobacz, całe nasze życie kręciło się wokół zamiatania i teraz też to pozostało niezmienione. Codziennie zamiatam twój grób, bo co mam lepszego do roboty?…
Przyjdźmy wszyscy, bo miał miejsce wielki wypadek. Każdy, kto odpowiednio zareaguje, otrzyma zapłatę adekwatną do reakcji. Wóz, którym stary Anton transportował zwierzęta do nowej posiadłości, przewrócił się do rowu zaraz przy wyjazdowej bramie!
Zbiegły się wszystkie zwierzęta z gospodarstwa Antona. Krowa, świnia, owce, kaczki, kury, a przede wszystkim królik. Na wywróconej furmance leżał Anton oraz gęsi, indyki, dwa psy, trzy młode kociaki.
Zwierzęta stanęły w szerokim okręgu i bezgłośnie wszystko obserwowały. Stary Anton z zaplątaną postronkiem nogą próbował się uwolnić, złorzecząc każdej istocie w pobliżu. Tak więc najpierw oberwała słownie krowa, bo największa, potem świnia z racji jej niechlubnej nazwy, kończąc na Bogu ducha winnym króliku, który akurat podgryzał przydrożną koniczynę.
Zgromadzeni, z obawą, czy nie zostaną przygnieceni przez furmankę, nie reagowali. Tylko królik zajęty swoimi sprawami, bardziej wsłuchany, czy nie zbliża się jakiś drapieżnik, pokicał przed siebie i po prostu gryzł. Przez przypadek przegryzł postronek, który więził gospodarza. Kilka ruchów szczęką i Anton był wolny.
Nazajutrz Anton przewiózł zwierzęta do nowej posesji. Zagadywały się one nawzajem o tym, co dzień wcześniej zrobił królik. Mówiły, że trzeba przecież być prawdziwym bohaterem, aby uwolnić swojego pana. Do tego jeszcze tak szybko. Kura nioska chodziła od jednego do drugiego i gdakała piękną wieść. Krowa stanęła nad sianem i w zamyśleniu przeżuwała całe zajście, świnia ryła, wierząc, że znajdzie w gruncie rzeczy, kogut wskoczył na płot i piał z zachwytu i tylko baran beczał niezrozumiale. On jedyny stanął z dala od całego zamieszania i pomyślał, że nie dołączy do tych zachwytów.
Po kilku godzinach zwierzęta wybrały przedstawiciela, osła, który stanął pośrodku placu i wygłosił przemowę:
– Jak wiemy, wczoraj miał miejsce wypadek, w którym ucierpiał nasz pan. Stało się to, gdy przewoził wielu z nas właśnie tutaj, gdzie mamy lepiej, bo większa obora, obszerniejsze podwórko, a i w stodole więcej siana na zimę. Z pomocą przyszedł mu królik, za co wszyscy jesteśmy wdzięczni.
„Oj głupcy, głupcy” – pomyślał baran.
– Właśnie, jesteśmy nie tylko wdzięczni, ale i pełni podziwu za bohaterstwo – kontynuował osioł. – Pragniemy mu za to podziękować, mianując naszym?… – zawiesił głos, tworząc napięcie.
Po placu przebiegł cichy pomruk, przez który przebijały się pojedyncze słowa:
– Szefem – wymamrotał koń.
– Królem – poprawiła krowa.
– Prezydentem – wygdakała kura, dłubiąc w ziemi.
– Wodzem – pokiwał z pobłażaniem baran.
– Właśnie, wodzem! – wykrzyknął osioł. – Królik od tej pory będzie naszym wodzem. Nie królem, bo to zbyt zwyczajne dla jego nazwy, nie prezydentem, bo nie mamy prezydium, nie szefem, bo jeszcze owce pomyślą, że ktoś spróbuje zrobić szew z wełny, ale właśnie wodzem! – powtórzył. – Proponuję nadać mu wszystkie przywileje, jakie nam przyjdą do głowy, i niech on stanowi nowe prawo.
Zwierzęta pokiwały z aprobatą.
Kilka dni później królik, zupełnie nie rozumiejąc, czego w oczach innych dokonał, zarządził doszkalanie wszystkich zwierząt w zakresie przegryzania postronków. Trzeba było więc pomóc innym, aby na przyszłość byli w stanie powtórzyć ten wyczyn. Bo przecież kochał innych. I w ten sposób sznur gryzł koń, dziobała kaczka, pazurami szarpał kot, a ryjem bezskutecznie ryła świnia. O ile koniowi poszło to jak z płatka, tak inne zwierzęta miały już większe problemy, a świnia męczyła się cały dzień, a i tak nie dała rady przepołowić postronka.
Królik postanowił nauczyć wszystkich kicać. Szmer przemknął po zgromadzonych zwierzętach. Kot poradził sobie całkiem dobrze, jednak miał kłopoty z ciągłym przysiadaniem na tylnych łapach. Pies tak samo. Koń nawet usiadł podobnie, ale nie mógł powstrzymać się od rżenia. Krowa próbowała wielokrotnie, ale za każdym razem zginała również przednie nogi i zalegała na glebie. Najgorzej miało ptactwo domowe, bo jak tu się podpierać skrzydłami? A baran stał z daleka, patrzył, kiwał łbem i już prawie nic nie mówił.
Po tym zadaniu królik zniknął w rogu psiej budy i postanowił przemyśleć, co zrobić, aby każde zwierze jednak było w stanie przegryźć postronek. Przecież wszystko zaczęło się od tego, że jadł sobie smacznie koniczynę, nic go więcej nie obchodziło. To musi być klucz!
Nazajutrz zwołał zebranie i wydał polecenie:
– Od dziś wszystkie zwierzęta mają jeść tylko rośliny, a przede wszystkim trawę. To dla waszego dobra! Dzięki temu będziecie w stanie przegryźć niejeden postronek…
Tylko baran stał z dala i już nawet przestał kiwać łbem. Poszedł do chałupy Antona i tłukąc rogami w drzwi, domagał się interwencji. Ale stary Anton plótł nowy postronek, aby mieć czym krępować zwierzęta, bo nadchodziła Wielkanoc, na którą zaplanował mnóstwo świeżego mięsa.
Czerwony Kapturek wracała od babci późnym wieczorem przez las. Była wyraźnie zdenerwowana: kopała z wściekłością mijane kamienie i przedrzeźniała okoliczne ptaki głośnym zawodzeniem. Chciała znaleźć się jak najszybciej w domu. Ten dzień nie ułożył się dobrze: najpierw w szkole rzucił ją chłopak, a potem ta wizyta u babci… Nagle zobaczyła idącego pewnym krokiem środkiem leśnej ścieżki wilka. Schowała się więc za krzakiem dorodnego jałowca, aby uniknąć spotkania. Chwila nerwów, parę wstrzymanych oddechów i wilk poszedł swoją drogą.
Do domu wróciła kilkanaście minut później.
– Byłaś u babci, Czerwony Kapturku? – spytała mama.
– Tak – odburknęła Kapturek.
– Dałaś jej lekarstwa i jedzenie?
– No! Daj mi spokój! – syknęła.
– Nie bądź zła, przecież wiesz, że babcia jest ciężko chora i trzeba jej pomagać. Jutro też dasz radę? – głos mamy był niemal błagalny.
– A pójdę, pójdę, tylko się odczep. – Trzasnęła za sobą drzwiami od swojego pokoju.
Mama usiadła na fotelu przed telewizorem, ale zamiast skupić się na filmie, myślała. Bo owszem, zdarzała się Kapturkowi złość, nawet wściekłość, ale Kapturek o babci zawsze miała dobre zdanie. Tymczasem Kapturek zaszyła się w łóżku i w zupełnej ciszy zatopiła się w rozmyślaniach. Przed oczyma wyobraźni miała babcię, byłego chłopaka i wilka.
Następnego dnia ruszyła do babci, jednak zamiast iść bezpośrednio do chatki, zaczęła krążyć po lesie, śpiewając na całe gardło Zenka Martyniuka, co było o tyle dziwne, że na co dzień słuchała głównie death metalu. Gdy na tapecie było „Przez te oczy zielone”, zza krzaków wyszedł wilk.
– Te, laska, gorzej ci? – spytał.
– O, pan wilk, jak miło! – Kapturek podskoczyła z radości.
Wilk stanął jak wryty, rozejrzał się, aby być pewnym, że ta radość z jego powodu, potrząsnął z niedowierzania głową i stwierdził:
– Normalnie to bym cię wszamał, ale jak śpiewasz Martyniuka, to kto wie, co jeszcze w tobie siedzi.
– Wilku… – Spuściła Kapturek głowę. – Jakoś się źle czuję, a tu mam z tym oto koszyczkiem iść do babci, bo ona nie może wstać z łóżka. Mam tu jedzenie i lekarstwa. – Popatrzyła na rozmówcę błagalnym wzrokiem. – Nie zaniósłbyś jej tego?
– A jest sama? – spytał po chwili wilk.
– Tak, leży w łóżku.
– A otworzy mi?
– Tak, jak zastukasz rytm „Zegarmistrza światła purpurowego”, to ci otworzy, to nasz znak rozpoznawczy.
Wilk zadumał się, pocmokał i się zgodził.
Następnego dnia okazało się, że babcia została zamordowana. Na miejsce przyjechała policja, zebrała ślady, odciski linii papilarnych i ust. Szybko ustalili, iż oprócz śladów babci i kapturka były też wyraźne ślady wilka. Znaleźli również odciski jeszcze jednej osoby, lecz mieli trudności z ustaleniem, czyje.
Nazajutrz zaczęto przesłuchiwać wilka.
– Co tam robiłeś, wilku? – spytał policjant w randze aspiranta wyglądający niemal jak Hans Kloss.
– Poszedłem Martyniuka posłuchać. Kapturek go śpiewała, stamtąd wracając, więc uznałem, że tam jej się na uszy rzuciło.
– Ta, Martyniuka. Nie obrażaj wielkiego kompozytora swoją osobą! – zagrzmiał śledczy.
– No, czyli pan aspirant tez by przyszedł posłuchać?
– Milcz! – syknął policjant.
– To po co tu zostałem ściągnięty, skoro mam milczeć? – Zaśmiał się wilk.
– Dosyć! Na koszyku były twoje odciski. Skąd go miałeś? – Aspirant teraz już wrzeszczał.
– Od Kapturka.
– I co, tak po dobroci ci dała? Wielkiemu, złemu wilkowi?
– Tak. Szedłem sobie jak zwykle po lesie, a ona, śpiewając Martyniuka na całe gardło, czy bym nie zaniósł. To zaniosłem. I tyle.
– I pewnie powiesz, że to nie ty ją zamordowałeś?
– Ja? Przecież babcia żyła w rezerwacie i była chyba – zaśmiał się szyderczo – pod ochroną. No wie pan, panie władzo, ludzie dbają o nas, to i my o ludzi.
Funkcjonariusz sięgnął do skrzyni z dowodami i wyjął odgryzioną rękę babci, w której zaciśniętej pięści wciąż tkwiła płyta Martyniuka.
– Wilku, dziś damy to do analizy i założę się, że to ślady twoich zębów.
– No co, no co? No, rozszarpałem babcię. Instynkt zadziałał i tyle miałem do powiedzenia.
– Oj, bratku. – Podróbka Klossa pokręciła głową. – Posiedzisz za to długo.
Po kilku dniach policja ustaliła, że niezidentyfikowane ślady, które znaleziono w domu babci, należały do byłego chłopaka kapturka. Czy był świadkiem zabójstwa? Czy te młode oczy mogły znieść taki widok? Wezwano go na przesłuchanie, w którym dowiedziano się, że był u babci dwa dni wcześniej i że bardzo się zdenerwował, gdy usłyszał u niej Martyniuka.
Postanowiono więc przesłuchać kapturka.
– Czemu dałaś wilkowi koszyczek z jedzeniem? – pytał śledczy.
– Bo źle się czułam, a wilk szedł akurat w tamtą stronę.
– A czemu źle się czułaś?
– Bo dzień wcześniej rzucił mnie chłopak – wyrwało się Kapturkowi.
– A czemu cię rzucił?
– Nie wiem! – wrzasnęła dziewczynka.
– Jakbyś nie wiedziała, to nie byłabyś taka nerwowa. Czemu?
– Dajcie mi spokój!
– A my już wiemy, co się stało – aspirant mówił spokojnie.
– Tak? Ciekawe!
– Ano ciekawe! W szkole masz same szóstki, co znaczy, że jesteś bardzo inteligentna. Ale i przebiegła. Otóż dowiedzieliśmy się, że chłopak rzucił cię za to, że masz babcię, która słucha Martyniuka. Ty wściekłaś się za to na babcię i wymyśliłaś morderstwo prawie doskonałe. Wiedziałaś, że jak wilk pójdzie do babci, to ją zamorduje, taki jego instynkt. Zaczaiłaś się więc, dałaś mu koszyczek i w ten sposób zemściłaś się na babci. Idziesz do więzienia za współudział w morderstwie.
– I za śpiewanie Martyniuka – dodał przez uchylone drzwi wilk.
Te drzwi stały się moją obsesją. Czymś nierozwiązywalnym, nieodgadnionym. Pojawiają się w snach do dziś. Czasem są to wizje przyjemne, choćby ze wspominkami dzieciństwa, a czasem przerażające koszmary, pełne ruszających się szkieletów, gnijących ciał, czy białych robaków wychodzących z oczu, uszu, nosa i ust.
Poznałem go, mając jakieś dziewięć lat. Pamiętam, że zwrócił mi uwagę na zbyt długie nogawki. Założyłem spodnie starszego brata, bo poza rozmiarem były identyczne. Podszedł, ukląkł tuż przede mną i podwinął. Potem go nie widziałem jakiś czas, aż któregoś dnia, gdy wracałem cały mokry po polekcyjnej wojnie na torebki z wodą, podszedł i, gdy spodziewałem się reprymendy, głosem najspokojniejszym, jaki potrafiłem sobie wyobrazić, stwierdził, że lepsza wojna na wodę niż na pięści. Widywałem go tu i ówdzie: raz odwiedził moją szkołę, drugi raz usilnie dyskutował z ekspedientką w sklepie, innym razem wysiadał z taksówki ubrany w szalenie elegancki garnitur. Lecz niemal za każdym razem dłonie miał złożone na brzuchu, palce skrzyżowane i kręcił jednym kciukiem wokół drugiego.
Któregoś dnia, pewnie jak miałem jakieś dwanaście lat, siedział nieruchomo na ławce w parku. Biegłem z kolegą ze szkoły i zamarłem. Wyglądał, jakby nie żył. Podszedłem niemal na palcach. Nagle otworzył oczy, odkaszlnął i ruchem ręki wskazał, abym usiadł obok. Bałem się. Przede wszystkim tego, że wykorkuje obok mnie, bo tak trochę wyglądał. On jednak wymusił na swojej twarzy cień uśmiechu i rzekł, że jeszcze nie pora na niego. Nie mam pojęcia, skąd wiedział o moich obawach, ale wyglądało, jakby czytał mi w myślach. Z jednej strony byłem tym przerażony, a z drugiej pragnąłem go poznać jak najbliżej. I od tego dnia zostaliśmy kumplami. Koledzy z klasy poszli nieco w odstawkę, ci spod bloku tak samo i tylko rodzice zapytali któregoś razu, czy ten pan nie próbuje się za mną jakoś dziwnie bawić. Nie próbował. Znaczy tak, ale to zabawa zwyczajne kumplostwo. On wiele starszy, zupełnie jakby był dobrym wujkiem.
Miał na imię Dariusz. Nazywałem go Darek. Na początku traktowałem to imię zwyczajnie, ale mając kilkanaście lat, gdy zacząłem uczyć się angielskiego, skojarzyłem je ze słowem dark czyli ciemność. I z tym właśnie mi się kojarzył. Dlatego, że nic o nim nie wiedziałem, bo nic o sobie nie mówił. A może gdzieś podświadomie widziałem go w ciemnych barwach? Ilekroć myślałem o tajemniczości, on stawał mi przed oczyma.
Odwiedzałem go wielokrotnie. Najpierw rodzice byli przeciwko temu, ale gdy zaprosiłem go do domu, aby mogli go lepiej poznać, przestali mieć obawy. Mieszkał w starym, zaniedbanym domu dwie ulice dalej. Podobno sąsiedzi dopingowali go, aby zatroszczył się swoim podwórkiem, ale nic sobie z tego nie robił. Któregoś razu zwróciłem uwagę na zawsze zamknięte drzwi do piwnicy. Te właśnie drzwi. Próbowałem je otworzyć, ale były zamknięte. Gdy spytałem, co tam jest, stwierdził, że nic do oglądania, a jeśli jestem taki wścibski, to chyba pora zakończyć znajomość. To mnie z jednej strony zabolało, a z drugiej wyznaczyło granicę, której przekroczyć nie mogłem. Potem przez długi czas nie spytałem, co jest w piwnicy, ale nigdy nie pozbyłem się świdrującej ciekawości. Wielokrotnie siedząc samotnie w domu, próbowałem rysować skrzynie pełne złota, innym razem podłogę zapełnioną trumnami, lecz szczytem fantazji była uwięziona tam cała rodzina. Ale nie bałem się później go odwiedzać. Jakoś myślałem, że skoro ich zamknął, to na pewno sobie na to zasłużyli.
Potem był moim świadkiem na ślubie. Co z tego, że miał prawie dwadzieścia pięć lat więcej i bardziej wyglądał na ojca niż świadka? Niektórzy właśnie to mi zarzucali, ale miałem to gdzieś. Od dziecka potrzebowałem kogoś takiego starszego, bo moi rodzice to tylko żyli pracą i nie mieli dla mnie czasu. I na tym weselu spił się, że musieliśmy go wynosić na zaplecze, gdzie spędził noc. Ale nigdy nie widziałem nikogo po alkoholu, kto by był spokojniejszy i bardziej zamknięty w sobie. Następnego dnia, gdy wszyscy siedzieli na poprawinach, usiadłem obok niego i spytałem, dlaczego wybrał mnie. Spojrzał, uśmiechnął się półgębkiem i tylko stwierdził, że tego potrzebował. Potem wielokrotnie zadawałem mu to samo pytanie, ale bez odpowiedzi.
Któregoś dnia, gdy nasze dziecko miało iść do szkoły, zaszliśmy do niego z żoną. Zanim nam otworzył, wyraźnie słyszałem nietypowy dźwięk zamykanych drzwi. Biorąc pod uwagę, że znałem w jego domu niemal każde trzaśnięcie, to musiały być drzwi od piwnicy. Gdy tylko weszliśmy, zauważyłem, że dłonie ma pobrudzone ziemią. Kto schodzi do piwnicy, aby tam kopać? Nawet odruchowo pomyślałem, czy w pobliżu nie ma żadnego banku. Cóż, naoglądałem się starych filmów i zbierałem żniwo…
Tego dnia po raz pierwszy spytałem go, czy ma jakąś rodzinę. Milczał. Jakichś znajomych? Tylko się uśmiechnął, patrząc mi w oczy. Siedział przy komputerze, coś pisał i nie za bardzo miał ochotę na rozmowę. W końcu nieśmiało zadałem kłopotliwe pytanie:
– Dlaczego nic o tobie nie wiem?
– Bo nie chcę. – Jego uśmiech był rozbrajający. Potwierdzał to, co wiedziałem od dawna: rządził on, a ja musiałem się podporządkować.
– A kto ci będzie pomagał na starość? – spytałem rozpaczliwie i od razu ugryzłem się w język. – Znaczy, mogę ja, ale nie w tym rzecz.
– Ty to masz swoje życie – odparł ze spokojem. – Pewnie jeszcze z dziesięć lat… – wyraźnie nie dokończył myśli.
– Co ty mówisz?! – podniosłem głos. – Weźmiemy cię do siebie. Ale nie o to mi chodziło. Naprawdę nie masz nikogo, kto mógłby ci pomóc?
– A co cię tak naszło? Wyglądam, jakbym już się wybierał na tamten świat? – Zaśmiał się.
– Posłuchaj, znamy się tyle lat, jesteś mi jak rodzina i teraz, kiedy sam czuję upływ czasu, widząc swoje dorastające dziecko, myślę, że czas pomyśleć o tobie.
– Poproszę inny zestaw pytań. – Nadal się śmiał.
– Inny? A co może być ważniejszego niż przyszłość mojego najlepszego przyjaciela?
– Powtarzam, spytaj mnie o coś innego.
– Ok. – założyłem ręce na przeponę. – Co masz w piwnicy?
Nagle wstał, zrobił grobową minę i rzekł niemal martwym głosem:
– Wyjdźcie, i to już!
– Ale… – chciałem coś powiedzieć, ale ponowił:
– I to już! – Odwrócił się i wyszedł do innego pomieszczenia.
Wiedziałem, że nie ma co napierać. Wyszliśmy i nie pojawiłem się u niego prawie przez miesiąc.
Potem widziałem go zaraz po tym, jak nasz syn wyprowadził się do narzeczonej. Pamiętam, że siedział na kanapie z laptopem na kolanach i coś czytał. Ale pierwsze, na co zwróciłem uwagę, to zapach stęchlizny, którego nigdy w tym domu nie było. Rozejrzałem się, szukając plam na suficie i ścianach spowodowanych przeciekaniem dachu. Na próżno. Przy podłodze również nie zauważyłem czegoś niepokojącego.
– Skąd ten zapach? – spytałem.
– A, taki się jakoś takoś rozniósł. – Uśmiechnął się nieznacznie.
– Potrzeba ci pomocy przy domu?
– Jak będę potrzebował, to dam ci znać, a teraz siadajcie. – Wskazał mnie i żonie dwa fotele, które już wyglądały jak ze staroświeckiego horroru o duchach lub wampirach.
– Pewnie się nie zgodzisz, ale chcieliśmy cię zabrać ze sobą na tydzień na Mazury, bo wybieramy się niedługo – mówiłem tak, bo zdawałem sobie sprawę, jaki z niego samotnik.
– A wiesz co? – Uniósł brwi, co u niego oznaczało ekscytację. – Chętnie. – Uśmiechnął się.
– Poważnie? – Wtrąciła się żona.
– Jak najbardziej. Myślę, że to dobry czas na odetchnięcie od tego domu. – Spojrzał znacząco pod stopy.
– Mówisz… o… – już chciałem zapytać, ale mnie ubiegł:
– To kiedy jedziemy? – Zaśmiał się.
Pojechaliśmy na te Mazury. Ja i żona odsypialiśmy codzienne życie, a Darek wstawał niemal o świcie i robił śniadania. Któregoś dnia poszedł na pomost i pierwszy raz w życiu wędkował. Ślęczał w ciszy zatopiony we własnym świecie i nawet nie zwracał uwagi, gdy któreś z nas przyszło zobaczyć, co u niego. Pod wieczór w końcu przyszedł do chaty z połową wiaderka ryb. Ale żadne z nas do końca nie wiedziało, jak je oporządzić. Dopiero wspólnymi siłami coś zrobiliśmy. I koniec końców wszyscy przyznaliśmy, że Bóg wie, jak dawno nie jedliśmy czegoś tak dobrego. I właśnie przy kolacji zaczął opowiadać coś o sobie. Pierwszy raz.
– Po wojnie wesoło nie było. Kochani bracia zza Buga pozabierali majątki bogatym, zrobili kołchozy, sowchozy, spółdzielnie, Bóg wie, co jeszcze. Moi rodzice stracili prawie czterdzieści hektarów, zostawiono im nędzny ochłap, niecałe pięć. I weź tu, człowieku, godnie żyj z takiego skrawka. A było nas piątka dzieci. Niełatwo wykarmić taką ferajnę. Jaki to był rarytas, gdy w niedzielę ojciec szlachtował koguta na rosół. Ale jednego smaku nie zapomnę do śmierci: jeszcze ciepłego chleba na zakwasie ze świeżą śmietaną i cukrem. Później próbowałem kupić od chłopa taką świeżą śmietanę, chleb, ale to nie to samo. Nie wiem, czy to wszystko teraz smakuje rzeczywiście inaczej, czy to moja wyobraźnia dokłada głębi smaku. I od wtedy już nawet nie próbuję przypominać sobie smaków dzieciństwa, wolę żyć wspomnieniami. – Sięgnął po kubek z dawno wystygłą herbatą i patrząc w dno, westchnął, jakby zobaczył tam cały ciężar swojego życia. – Tuż po wojnie, jak miałem kilkanaście lat, zbieraliśmy z kolegami pociski, których jeszcze nie zdążono sprzątnąć, rozpalaliśmy ognisko z nimi w środku i przeskakiwaliśmy. Kto odważy się ostatni. Tak, tacy byliśmy. I dopiero jak koledze urwało nogę, to pomiarkowaliśmy, żeby przestać. Ale takie zdarzenia odkładają się w psychice, na długo. Nawet po latach człowiek budzi się czasem rano i oczyma wspomnień widzi te okaleczenia…
Potem coś wspominał o wyuczonych schematach, o tym, że człowiek podświadomie powiela to, co widział wcześniej. Na koniec wymamrotał jakieś jedno czy dwa zdania o swojej rodzinie, ale gdy tylko poprosiliśmy o więcej, spuścił głowę, zamilkł i dało się wyczuć, że to temat tabu. Niby powiedział, że ojciec to lub tamto, matka co innego, lecz tak naprawdę były to tylko wzmianki. Nic nieznaczące informacje. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że z jego rodzinnym domem wiąże się jakaś niedobra historia.
Po tygodniu wróciliśmy. Dla nas powrót do obowiązków był lekki, bo z naładowanymi akumulatorami, ale on… Zamknął się w domu na ponad tydzień. Tylko raz się odezwał, gdy przez prawie kwadrans dobijaliśmy się do drzwi. Słychać było przytłumione, wymęczone: dajcie mi spokój.
Od tego czasu widywaliśmy go coraz rzadziej. Zwykle nie chciał naszych wizyt, twierdząc, że nie jest w humorze, sam również przestał nas odwiedzać, a i coraz mniej wychodził z domu. Wielokrotnie zastanawialiśmy się, skąd bierze pieniądze, bo nie wyglądało, aby miał stałe źródło dochodów. Frapowało nas także, jak zaopatruje się w jedzenie, czy inne zakupy, gdyż nie widzieliśmy, aby chodził do sklepu. Tylko małe okienko do piwnicy było rozświetlane coraz dłużej i dłużej…
Któregoś razu, gdy po standardowym kwadransie stukania do drzwi nie odzywał się, a po kolejnej godzinie nadal milczał, wezwaliśmy policję i straż. W końcu ujrzeliśmy to, czego można było się spodziewać. Leżał martwy na korytarzu na parterze, zaraz obok tych drzwi, które po raz pierwszy były otwarte. Wokół wszystko, a szczególnie jego ręce zabrudzone ziemią i ta drażniąca woń stęchlizny.
Gdy go zabrali, zostaliśmy tylko ja i żona, jako jemu najbliżsi. W tym starym domu. Z jednej strony tak dobrze nam znanym, a z drugiej z tymi drzwiami.
Siedzieliśmy i rozmawialiśmy dobre trzy czy cztery godziny, zanim zdecydowaliśmy się tam zejść. Bo owszem, ciekawość nas zżerała, ale silniejszy był lęk przed nieznanym, przed złamaniem niepisanego prawa, jakie powinniśmy uszanować.
To, co ujrzeliśmy, pozostało w nas na zawsze. Stało się niemal kolejnym archetypem, który dominuje w naszych umysłach do dziś.
Pośrodku piwnicy była wykopana niemal studnia: okrągły dół o głębokości kilku metrów, z obsypującymi się ścianami i zbierającą się na dnie wodą. I w całej piwnicy nie znaleźliśmy niczego innego. Ani szpadla, ani wiadra do wynoszenia ziemi. Tylko gołe ściany i ten otwór…
Następnego dnia, gdy wróciliśmy, aby nieco posprzątać dom, znaleźliśmy zapisaną, postrzępioną kartkę, która wyglądała jak list pożegnalny. Nie było jednak ani zapisów świadczących, że to testament, ani nic o śmierci. Jedynie tajemnicze pięć słów:
Szara płachta papieru leży gdzieś w zaułku. Są na niej rysunki. Jedne wyraźne, narysowane twardym ołówkiem, z dwiema szczęśliwymi postaciami, drugie rozmazane, pociągnięte węglem, z czymś, czego nie umiem rozpoznać, a jeszcze inne to bardziej plamy i rozmycia.
To, co dzieje się za ścianą, przyprawia mnie o pomieszanie zmysłów. To dla mnie zbyt dużo. Zamknąłem te drzwi i zniknęła mi z oczu. A tak chciałbym ją jeszcze zobaczyć. Czasem areszt domowy jest nie dla osoby zamkniętej, ale dla tej, która musiała ją zamknąć.
Prawie nie zmrużyłem oka. Tylko moment lewitowałem gdzieś w czasoprzestrzeni, próbując zrozumieć, jak to się dzieje, że gdy otwieram powieki, wszystko jest inne niż przed chwilą – łóżko zwyczajne, stół normalny, to samo biurko i fotel, nawet kot taki zwykły, dachowiec. Patrzę na zegarek: czwarta dwadzieścia. Mówili, że to kwestia godzin. Wypuszczam powietrze, słysząc szum, który zakłóca to, co najważniejsze. Coś zgrzytnęło! Z której to strony?! Ale istnieje tylko ten jeden kierunek. Miałbym ochotę zburzyć ścianę, połączyć pokoje w całość, być tam, ale obiecałem, że nie będę patrzył. A każda komórka nerwowa mózgu się tego domaga.
Staram się sobie tego nie wyobrażać, choć trudno utrzymać umysł na wodzach; jest jak dziki kot zamknięty w klatce: szamocze się, rzuca nerwowo, wydaje pomruki – są ostrzeżeniem dla innych czy dla niego samego? Ale w mojej głowie pojawiają się niechciane obrazy, każdy z nich niby niezwiązany, odległy, a nie wiedzieć czemu czuję w nich to, co nieuniknione.
Chciałbym pamiętać ten pierwszy dzień i pierwszą noc, znów cieszyć się jak wtedy, odnowić to, co najpiękniejsze, lecz odbijam się z hukiem od twardej ściany emocji. Przyszłość jest najsilniejsza. Tyka niesłyszalnym, lecz najgłośniejszym przeskakiwaniem wskazówek. Staram się nie myśleć o tym, co obok, jednak wewnętrzny wzrok jest tam wlepiony, zahipnotyzowany monotonią. Kiedyś wyobrażałem sobie dokładnie, jak mógłbym się zachować w podobnej sytuacji – wszystko było ułożone w swej beznadziejności, dojmujące smutkiem. Ale rzeczywistość jest inna. To nie smutek, nie rozpacz. To pomieszczenie bez wyjścia z zaciskającymi się ścianami.
Zamykam oczy, pragnąc choć na chwilę odpłynąć, przyśnić obraz z dzieciństwa, gdzie wszystko było proste i bezpieczne, ale widzę tylko jedno: unoszącą się na wietrze płachtę szarego papieru. Najpierw podrywa się o metr w górę, skręca w lewo, potem w prawo, znów się unosi, by zatoczyć wielkie koło w wirze emocji. W końcu kieruje się w stronę słońca, przesłania blask, dając łunę dookoła i dziwny cień ogarniający całą moją postać. Tylko ruchoma kamera umysłu z wyraźnie widocznymi brzegami kadru, drżąc, kieruje się za tą płachtą, aż z ostrzeżeniem wyczerpanej baterii gaśnie…
Budzę się z gwałtownym ściśnięciem żołądka. Piąta za pięć. Czyli przespałem pół godziny. Chociaż tyle dobrego. A co, jeśli już po wszystkim? Wsłuchuję się w niesłyszalne dźwięki. Jest ich sporo. Bardzo dużo. Jedne przypominają szuranie kapciami o podłogę, inne odchrząkiwanie, a kolejne to odgłosy przyrządzanej porannej kawy; czajnik zaczyna szumieć, łyżeczka dzwoni o kubek, nawet słyszę nuconą melodię, która była ze mną od momentu, gdy się poznaliśmy. A może to wszystko mi się przyśniło i cały czas jest jak kiedyś, bez tych cholernych zmian? Już odkrywam kołdrę, chcę się poderwać, sprawdzić, ale leżące obok zdjęcie rentgenowskie płuc nie pozostawia złudzeń.
Od trzech dni nie wyszedłem z domu. Siedzę w tym przeklętym pokoju – przecież obiecałem, że nie będę patrzył. A chciałbym wsiąść w samochód, zatankować do pełna i popędzić, gdzie los poniesie, oby jak najdalej, bo skoro nie mogę być blisko, to może odległość złagodzi te łączące nas, a teraz nie do wytrzymania więzi. Pojechać w góry, wdrapać się na najwyższy szczyt i dać się pochłonąć otaczającej przestrzeni.
Dobiega do mnie dziwny jęk. Takiego jeszcze nigdy nie słyszałem, nawet nie potrafiłbym sobie wyobrazić. Niesie wszystko, co mroczne, co zapowiedziane. Dobiega zza ściany? Nie, to kolejny raz umysł płata mi figle. Przekręcam się na brzuch, wtulam twarz w poduszkę, chcę uciec od wszystkiego. Szum w głowie narasta, ale nie zagłusza tego jęku.
Nagle słyszę swoje imię. Wyraźnie i głośno. Zrywam się z łóżka, już chcę biec w tamtą stronę, ale w pamięci dudni błaganie, abym był z dala. A co, jeśli zmieniła zdanie? Moja druga połówka. Jedyna, od zawsze. A jeśli chce mnie obok siebie? Wypowiada moje imię z bólem, wręcz ze skurczem całego ciała – na wydechu. Ostatnia głoska się urywa, przeistaczając w moim umyśle w łagodne: kocham cię.
I wszystkie dźwięki ustają. Padam bezsilnie na łóżko. Nawet wskazówki zegarka zamierają w bezruchu.
Ania nuci swoją ulubioną melodię. Jesteśmy znów razem.
Tylko unosząca się płachta szarego papieru faluje coraz wyżej i wyżej. Płynie w stronę światła. I znika wchłonięta przez wieczność.