Druga połowa życia

Druga połowa życia

dziecko, wspomnienia, pojednanie

Późnym wieczorem, w zasadzie wczesną nocą Janusz wyszedł ze swojego mieszkania z butelką wina w kieszeni spodni. Robił to, kiedy wiedział, że nikt nie będzie przeszkadzał. Skierował się do windy i nacisnął… przycisk najwyższego piętra. Zaczął odliczać: trzy, cztery, aż dotarł do dziesięciu. Tyle właśnie pięter liczył jego blok w Ursusie na Niedźwiadku. Podszedł do kraty, do której już trzymał w ręku klucz. Mimo iż panował półmrok, dobrze znał te kształty: okrągłe pręty, prostokątny zamek i dziurka jak ze starych baśni. Przekręcanie klucza odezwało się niosącym po metalu dźwiękiem, przypominając otwieranie celi, w której mógłby być uwięziony, gdyby emocje ciałem się stały. Zawiasy zaskrzypiały. Był u wrót wolności. Jedynej w swoim rodzaju. Kiedy zamknął za sobą kratę, klapki zastukały na ostatnich schodach. Wiatr szarpnął otwieranymi drzwiami i uderzył go chłód nocy wnikający w rozgrzane wnętrze klatki schodowej.

Wyszedł na dach. Tu był najwyżej w okolicy. Tylko w oddali wysokościowce wskazywały centrum stolicy. Usiadł na murku i zatrzeszczała blacha. Wziął głęboki oddech, przeczesał do tyłu długie włosy, uniósł wzrok ku niebu, które pokrywały niskie chmury w kolorze szaro-pomarańczowym rozświetlone przez światła wielkiego miasta. Sięgnął po butelkę francuskiego wina, a do drugiej kieszeni po scyzoryk z korkociągiem. Otworzył. Wino było białe, półwytrawne, cierpkie.

Pierwszy łyk i nic więcej mu do szczęścia nie było trzeba w tę czerwcową noc. Zagrał Bach, wzniośle i dostojnie. Pierwsze nuty i Janusz już nie był samotny. Pierwsza harmonia dźwięków, a czuł, że teraz nic nie ma znaczenia. To były ostatnie chwile przed urlopem. Jeszcze tylko dwa dni robocze, dwie noce, które należało przetrwać. On sam na wysokości kilkudziesięciu metrów, poniżej szum samochodów, a wokół odseparowująca go od świata przestrzeń dachu. Drugi łyk i potrafił zapomnieć o bożym świecie. Zatopił się we własnych myślach.

Miesiąc temu mieszkał z kobietą, dwa miesiące temu wydawało się, że będzie w tym związku na zawsze, a tymczasem odeszła niemal z dnia na dzień, bez jakiejś wielkiej kłótni czy zdrady. Ot, przyszedł któregoś dnia po pracy i zobaczył ją pakującą walizki. I zniknęła mu z oczu. Ale nie żałował. Gdzieś w głębi duszy potrzebował samotności.

Z każdym kolejnym łykiem wina jego umysł się otwierał, oswobadzał. To, co za dnia ciążyło, tutaj znikało ugaszone przeciwzgryzotowym płynem. Już nie powtarzał bezgłośnie słów, które go dotknęły, już nie roztrząsał tego, co dawno zamknięte – teraz po prostu odpoczywał. Daleko od ludzi, od szumu wielkiego miasta, od przyziemności i od własnych przymusów. Spuścił głowę, zamknął oczy, popadając niemalże w stan zbliżony do nirwany. To była ta jedna część jego życia. Chciałoby się powiedzieć, że połowa…

Nagle zobaczył padający śnieg. Nie obficie, jednak pojedyncze płatki spadały powoli z nieba. Osiadały na dachu i na nim samym. Te, które dotykały nieosłoniętych części ciała, topiły się, niemalże migocząc, rozświetlane odrobiną świateł miasta. Zmienił pozycję. Teraz płatki wpadały mu do otwartych oczu, rozmazując obraz i spływając niczym łzy po wrażliwych policzkach dziecka, które otrzymało dawno temu czas samotności zamiast normalnej rodziny. Gdy tylko poczuł mokre strużki na twarzy, wytarł je ręką i zdał sobie sprawę, że nie pamięta, kiedy ostatnio płakał. Chyba w pierwszy dzień w szkole; miał siedem lat, nowe zaczynające się życie towarzyskie i ani trochę ku temu chęci. Kolejne strużki roztopionego śniegu spłynęły wprost do ust. Poczuł słony smak. Natychmiast otrząsnął się, wyprostował, twarz opuścił w dół i wypił wino do końca. Teraz to już brzmiała cała symfonia Bacha okraszona delikatnym szumem i niosącym się pogłosem. Nawet dźwięk oddechu docierał, jakby stał ktoś obok. W jednym momencie ujrzał samego siebie z boku. Jasno i wyraźnie. Kim był? Sobą samym, czy zlepkiem tego, co pozostało z dawnych czasów?

Dwa dni później pojechał w Bieszczady, jedyne w miarę dzikie góry w kraju. Kiedy już siedział za kierownicą, uśmiech nie znikał z twarzy. A gdy koła przekroczyły Wisłok, cały podrygiwał i podskakiwał z radości. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kilometrów, odstawienie auta na parking, szybkie późne śniadanie, zarzucenie plecaka z namiotem na ramiona i w drogę. Muzyka na uszach, chęć odczuwania natury, słońce nad głową i wolność we włosach.

Turystyczny szlak, którym szedł, rozbujał się rytmicznie. Co krok, to dalej od cywilizacji, dalej od codzienności. Drzewa zaszumiały przyjaźnie, krzewy rozsunęły się ze ścieżki, trawa i mech nadały miękkości. Kolorowe miraże mijanej rzeczywistości odbiły się w pamięci, która, przelewając się w niedostrzegalny sposób między teraźniejszością a przeszłością, zabrała Janusza w świat jego własnych wartości. Ponownie zagrał Bach, tym razem jednak wspomagany przez scenografię, w której Janusz poczuł się jak za dawnych czasów.

Wszedł na pierwsze duże wzniesienie, na którym rosły czarne drzewa, krwisto-czerwone krzewy i błękitna trawa. Tuż obok szlaku dostrzegł krzew dzikiego głogu o naturalnych kolorach, pod którym siedział kilkuletni chłopiec. Czym prędzej podszedł.

– Co tu robisz? – zapytał, zdziwiony jego samotnością w takim miejscu.

Muzyka ucichła prawie całkowicie. Chłopiec powolnie odwrócił do niego głowę.

– Wleszcie jesteś – odpowiedział maluch, nie wymawiając r i przebijając się głosem przez podmuchy gwiżdżącego wiatru.

Janusz jeszcze raz się rozejrzał, a dostrzegłszy, że są sami, zrzucił plecak na trawę i usiadł koło malucha.

– Dzieciaku, gdzie twoi rodzice?

– Mamusia mnie porzuciła. – Chłopczyk spuścił wzrok ze smutkiem.

Janusz usłyszał wycie wilka.

– Jak to porzuciła?

– Wyblała kalielę i pieniądze – głos chłopca, mimo iż z brzmienia dziecięcy, sprawiał wrażenie, że należy do kogoś dorosłego.

– A gdzie jest teraz? – dopytał Janusz.

– Nie wiem. Ostatni laz ją widziałem dawno temu. Już plawie nie pamiętam.

Janusz ujrzał, jak jakieś małe rączki przed oczyma bawią się żołnierzykami.

– A wiesz, gdzie mieszkacie? Trafisz tam? – Wyciągnął telefon, aby zadzwonić na numer alarmowy.

– Nie dzwoń, ona i tak mnie nie chce – wyszeptał maluch i zdawało się temu wtórować to samo odległe wycie wilka.

– Muszę zawiadomić policję, to poważna sprawa.

Malec wstał. Janusz zaczął wybierać numer alarmowy.

– Nie dzwoń, pobądź ze mną.

– Muszę, takie są zasady.

– Zasad nie ma, bo inaczej by mnie nie zostawiła.

– A ja ci pokażę, że zasady są! – Przyłożył telefon do ucha. Wycie wilka zbliżyło się.

Chłopiec usiadł po turecku, spuścił głowę, założył ręce na przeponę i zrobił kilka głębszych, znaczących wdechów.

– Nie dzwoń, ploszę.

Januszowi zadrżała ręka. Nerwowo spojrzał na telefon, na malca, znów na telefon i rozłączył się, zanim ktoś zdążył odebrać.

– Dziękuję – wyszeptał dzieciak.

– To, co ja mam zrobić? – Janusz nagle poczuł wszystkie swoje emocje.

– Polozmawiaj ze mną.

Janusz ponownie usiadł obok malca, głęboko oddychając i drżącym głosem odpowiedział:

– Dobrze, już dobrze.

– Bałem się, ale już jesteś.

– Tak, jestem, pomogę ci – do wycia wilka dołączył Bach, donośnie.

– Dobrze. – Chłopczyk spojrzał Januszowi w oczy. – Ale to ja ci pomogę, Knotku.

Janusz znieruchomiał, bo właśnie mianem knotka nazywała go babcia, jak jeszcze żyła. Zacisnął zęby, przymrużył oczy z emocji, wstrzymał powietrze i przez chwilę bał się spojrzeć chłopcu w twarz.

– Weźmiesz mnie z sobą?

– Tak, wezmę, gdziekolwiek zechcesz. – Januszowi rozmazał się obraz przed oczyma. – A gdzie byś chciał?

– Najpielw na lody, potem do zoo, a potem to już do domu.

– Ale… – Bach rozbrzmiał na dobre, zagłuszając wycie wilka. – Tak, najpierw na lody, potem do zoo, a potem to już tylko do domu. – Czubek nosa Janusza zajaśniał od wilgoci.

– Nie płacz, ja ci pomogę.

Janusz trzymał głowę prosto, patrzył na chłopca, lecz emocje grały własną melodię.

– Będę ci pomagał sprzątać, gotować, lobić zakupy, a ty będziesz mnie przytulał.

Janusz, prawie nic nie widząc przez łzy, wstał i zaczął chodzić w kółko.

– Ty będziesz moim tatą, a ja twoim synkiem.

– Nie… – Janusz chciał coś powiedzieć, ale zaniechał z bezsilności.

– Nie będę ci przeszkadzał w domu?

Mężczyzna zmusił się, aby usiąść obok chłopca i poczuł się samotny.

– Oczywiście, że nie będziesz mi przeszkadzał. Będziesz mi najdroższą istotą na świecie. – Janusz sam się dziwił, jakie słowa właśnie wypowiedział. Przecież nawet w stosunku do swojej byłej dziewczyny nie był taki czuły i uczuciowy.

– Dloższą niś pieniądze?

– Naturalnie.

– Dloższą niś placa?

– Oczywiście.

– Dloższą niż koledzy?

– Pewnie, że tak.

– A będziemy przyjaciółmi?

– Tak.

Z każdym słowem chłopca Janusz odpływał w świat muzyki i dzikiego wilka. Przypomniał sobie wygląd matki, o którym dawno zdążył zapomnieć.

– Mamusia mnie nie chciała, tylko placowała i placowała – powiedział chłopczyk.

Przed oczyma Janusza stanęła jakaś nieznajoma kobieta, do której tak bardzo nie chciał chodzić.

– Ale najgolsze było, jak zniknęła. Żeby nadal na mnie krzyczała, żeby nadal dużo placowała, ale żeby mnie nie zostawiała. Żeby więcej nie znikała.

Janusz spuścił głowę i zapadł się w głąb siebie. Łzy nie pozwalały spojrzeć kajtkowi w oczy.

– Ale ty mnie nie zostawisz?

– Nnnniiieee – wybełkotał Janusz. Czuł się, jakby był kilkuletnim chłopcem.

– Ja ciebie też nie. Nigdy. Aż do śmielci.

Krzew dzikiego głogu zaszumiał, wilk zawył po raz ostatni, a Bach zagrał końcowe dźwięki. Kolory się rozpłynęły, zlały w jedno i wpłynęły w świadomość Janusza, ukazując zwykły las, zieloną trawę i obdarzając słuch śpiewem skowronka.

– Dobrze się pan czuje? – Janusz poczuł szarpnięcie za ramię.

Otworzył oczy. Stała przed nim kobieta, o pięknych, długich, kasztanowych włosach, przez które przedzierało się światło słoneczne. Twarzy nie widział, jedynie błysk oczu i ciepły uśmiech. Opierał się o spory kamień leżący pod krzakiem głogu.

– Pomóc panu? – spytała.

Nie mógł otworzyć ust. Wiedział jedynie, że nieznajoma będzie jego żoną.

Szary łabędź

Szary łabędź

Łabędź, Biały, Wody, Deszcz, kobieta

Odbity od niej, zerkam.

W niebo.

Chętnie wzlatuję, przefruwam między chmurami kłębiastymi, dotykam jednej. Albo szybuję ponad białymi baranami, czując nad sobą chmury pierzaste.

I tylko zabłąkany szary łabędź, który lata tak wysoko, zastygły w pozie zapomnienia ziemi, zamknął ze mną oczy. I dalej razem. Na zawsze.

Gdzieś w dole przydźwięki miast, szum kilometrów powietrza i nostalgia szarego łabędzia, co ucieka, moje serce, żeby żyć. Czasem ląduje, lecz jedynie na chwilę, by poczuć swą inność i znów się unieść w stratosferę. Widząc mnie, zapiszczał, nawet zbliżył lot, ale zawstydzony swoim głosem zanurkował jeszcze wyżej w toń niebytu.

Najwyżej spośród ptaków.

***

Tekst dedykuję Paulinie

Pomoc

Pomoc

Ręka, Pomocna Dłoń, Pomocy, Pomoc, Opieki, Przyjaźń

– Jaka jest ta pomoc?

– Taka, która też szkodzi.

– Jak to?

– Skoro kradniesz, będę cię musiał tego oduczyć. – Spojrzał rozmówcy w oczy.

– Oducz.

– Ale wtedy stracisz źródło utrzymania.

– A nie da się inaczej?

– Chcesz pomocy, czy tylko pochwał?

– Pomocy.

– Więc najpierw musisz stracić źródło utrzymania, potem zawisnąć nad przepaścią, by w końcu móc zbudować nowe życie.

– A co, jeśli sobie nie poradzę?

– Zawsze możesz wrócić do starego.

– A nadal będę tego chciał?

– To zależy od ciebie.

– Tylko ode mnie?

– Tak. Twoje życie będzie zależało tylko od ciebie.

– A nie boisz się o mnie?

– Ten lęk to mój czyściec tu na ziemi.

Ja i tyja

Ja i tyja

Oko, Łzy, Smutny, Płacz

Kiedy słońce nie było już takie mocne,

a setki liści zatapiały mnie w głąb,

pewien podmuch wiatru zagwizdał mi w uszach,

przyprawiając o dwoisty dreszcz.

To czas zapomnienia i początek plonów życia.

Własny głos gdzieś obok

i echo niosące się przez świadomość.

Jeszcze nic nie słyszałem.

Pomyślałem, że chcę cię obok.

*

Zimny, zmarznięty, biały towarzysz

i rtęć spierająca się z moją samotnością

otulały w łachmany oraz

dawały odrętwienie, brak percepcji.

To czas snu i rozwój plonów życia.

Jakiś głos mnie wyzywał i gardził

tym, co zwyczajne, co najprostsze.

Aż go słuchałem…

Poczułem, że masz być obok.

*

Dziwne krople z dachu po szklistych grotach

rozszczepiały światło setką iluzji

dających wrażenie życia tam, gdzie go nie ma

oraz barw pomrocznych.

To czas pobudki i zakwit plonów życia.

Obcych, lecz ciepłych, a nawet przyjaznych.

Ktoś krzyczał – ja mu wtórowałem,

ja go wołałem i odpowiadałem…

Wiedziałem, że jesteś obok!

oczyszczasz

oczyszczasz

Znak Zapytania, pomoc

popchnij mnie, a ustawisz

opluj, a umyjesz

zbluzgaj, a zrozumiem prawdę

zajdź od tyłu, a wyjmiesz mi z pleców nóż

ukradnij skarb, a przestane się o niego martwić

kopnij, a nadasz energii

podnieś na mnie miecz, a nauczę się bronić

znienawidź, a będę musiał się bardziej starać

*

zniszcz, a wskrzesisz

*

bądź, a będę!

Zegarmistrz

Zegarmistrz

zegar, zegarmistrz

Zapowiadał się jeden z najbardziej paskudnych dni tej zimy. Zamiast śniegu, padał deszcz z gradem i chociaż chwilami wypogadzało się, zdawała się wisieć nad głowami groźba kolejnego opadu. Nikt dziś nie przyjdzie, szeptały jednostajnym tik-tak ustawione na półkach i stoliku zegary. Obserwowały Mikołaja, który każdemu z nich podarowywał drugie lub trzecie, a może i czwarte życie. Siedział pochylony nad martwą maszynerią pięknego zegara ściennego z końca XVIII wieku. Mikołaj wyciągał poszczególne elementy i zegary słyszały, jak mówił do siebie, a może do naprawianego zabytku:

– No i cóż to ci się przydarzyło, mój piękny? Ile lat służyłeś w dobrej kondycji? Trybiki masz teraz nieco wytarte. Chyba znajdę niektóre, ale ten największy trzeba będzie dorabiać. Zaraz, zaraz, chyba jednak będę taki miał… Twoje serce jest bardzo oryginalnie zdobione, muszę je oczyścić.

Mruczące cicho zegary obserwowały Mikołaja, a ten podniósł się od stolika i zaczął wyszukiwać w skrzynce odpowiednie części. Podszedł znów do naprawianego zabytku, złożył werk, zamontował, ustawił na stole, poruszył wahadłem i zegar nagle zaczął głośno i równomiernie pracować.

– No, to teraz opowiedz mi swoją historię – powiedział Mikołaj.

Ale zegar, machając jednostajnie wahadłem, wystukiwał rytm, który co prawda niewiele miał wspólnego z mową, ale za to stanowił sam sobą wielką otchłań postrzegania i zapomnienia. Tik-tak, tik-tak, rozbrzmiewały mechaniczne dźwięki, wiercąc w czasoprzestrzeni należącej do Mikołaja wielką czarną dziurę. Świadomość Mikołaja zaczęła się cyklicznie przechylać w stronę tej dziury, a gdy osiągnęła punkt krytyczny, czyli swoisty horyzont zdarzeń pamięci, Mikołaj bezsilnie osunął się na krzesło i z otwartymi ustami wpatrywał w bujające wahadło. Odpłynął. Jego jaźń cofnęła się w głąb umysłu, rozpłynęła po szarych komórkach, a jej miejsce zajęło to, co od dawna skrywała podświadomość. I tak znikły wszystkie bariery społeczne, religijne, obyczajowe i czysto ludzkie, a do głosu doszedł straszliwy twór, który zepchnięty w otchłań nieświadomości, tylko czekał na taki moment.

Mikołaj, już bez czucia i świadomości, zarzucił na siebie czarną kurtkę, której nie używał od wielu lat, założył wypastowane na glanc przez pomyłkę adidasy, przełożył przez ramie dziwnie wypchaną pederastkę i wyszedł z domu, nawet nie zamykając drzwi. Gdy mijał sąsiadkę z naprzeciwka, ta skuliła się w kłębek, przykucnęła i wielokrotnie przeżegnała. Potem Azor sąsiada z samego dołu zaskowyczał i skrył się pod schodami. Nawet gołębie rozbiegły się jak najdalej od Mikołaja. Czas stanął w miejscu, świat zamarł.

Nadchodziła apokalipsa.

Po kilkuset metrach Mikołaj stał w samotności na tramwajowym przystanku, bo wszyscy ludzie również uciekli. Stał aż do momentu, gdy nadjechał tramwaj. Krok za krokiem wspiął się do wagonu, rzucił druzgoczące spojrzenie, aż ciche jęknięcia przeszyły powietrze.

Mikołaj otworzył pederastkę. W umysłach pasażerów nastała noc. Mikołaj wyciągnął mocno przeterminowaną plakietkę Transportu Miejskiego, spojrzał piorunującym wzrokiem i rozciął powietrze słowami:

– Bileciki do kontroli!

Z jaskini – droubble

Z jaskini – droubble

Przodek, Neandertalczyk, Historia

Właśnie wyszedłem z partnerką z jaskini. Świat ładny, cywilizacji jeszcze brak, pojawi się za jakieś 60.000 lat. Wody czystej pod dostatkiem, mamutów na mięso co niemiara. Żyć, nie umierać. No, gdyby nie tygrysy szablozębe, przez które tak długo siedzieliśmy w jaskini.

Złowiłem mamuta, będzie na kilka długich, zimowych miesięcy. Tylko co tu robić, gdy zmrok zapada o… Zaraz, zaraz, kiedyś będą na to mówić szesnasta. Do łóżka z kobitą to ile można, instrumentów muzycznych jeszcze nie wymyślono, śpiewać też bez sensu, skoro gam nie znamy.

Miałem tu gdzieś owoce w pojemniku. Sprawdźmy, co z nimi. Niestety, popsuły się. Śmierdzą jak oddech mojej kobity, tylko inaczej. Takiego zapachu jeszcze nie czułem… A gdyby tak wypić płyn, który powstał?

Hmmm. Jakoś wesoło się robi, kobita jakby ładniejsza, tygrysy mi mogą naskoczyć, wszystko jest proste. Jednym słowem: hulaj dusz… Ale, ale, duszy jeszcze nie znamy, więc: hulaj neandertalczyk! Od dziś będę to spożywał. Wszystko stanie się lepsze.

20 lat później.

Gdzie jakieś owoce? Muszę je dorwać! Bez nich nie chce mi się żyć. Idź stąd kobito, weź tę chmarę dzieciaków. To co, że nie mogę nic zrobić, bo tak mi się łapy trzęsą. Gdzie jakieś owoce, jakiekolwiek!

OWOCE ZMIENIAJĄ CZŁOWIEKA! OWOCE TO ZŁO!

Zmieniony

Zmieniony

Pamiętam, jak natrętny minttu zalewał rytm.

Kiedy oddech czerniał od smoły,

a życie odbierało śmierć.

*

Ale też pamiętam, że to tylko migotanie,

pyłek mchu widłaka kojący jasność.

Może kreska na drugim krańcu niż szarfa.

*

Teraz zapadam się w oddech,

panuję nad językiem, by nie wychodził przed zęby.

*

Bezwstydnie popijam minttu.

*

I odśmiecham zmieniony.

Walka płci

Walka płci

Tekst powstał na drobny konkurs, gdzie limit znaków wynosił 1700, a temat jak powyżej.

Melancholia, Starzec
  • * * *

Odłożę na chwilę tę szczotkę. Brakuje mi ciebie. Pewnie chciałabyś, żebym przestał tu przychodzić? A co mam lepszego do roboty? Ślęczeć nie wiem po co w domu, albo przed nim i próbować pasjonować się życiem sąsiadów? To nie dla mnie. Ty przynajmniej miałaś te swoje kwiatki, warzywa, grządki. Naprawdę wolę spędzać czas tutaj.

Pamiętasz, jak się poznaliśmy? W czwartej klasie przyszłaś do naszej szkoły. Miałaś takie długie włosy. Ganiałem za tobą i krzyczałem: Agata, ogonem zamiata. Ty tylko patrzyłaś na mnie z pożałowaniem i kiwałaś głową, jakbyś już wiedziała, co nas czeka.

Albo jak przewróciłem cię w zaspę, gdy zmiatałaś śnieg z chodnika przed waszym domem? Ale wtedy byłaś ode mnie o wiele większa, więc dopadłaś mnie, rzuciłaś w tę samą zaspę i wcierałaś mi śnieg w twarz. Myślałem, że skóra mi popęka, tak zmarzłem.

A dzień naszego ślubu? Te małe dziewczynki sypały nam pod nogi kwiatki i mówiłaś, żeby tylko wiatr ich nie zmiótł, bo chwilami wiało naprawdę mocno. Twoja matka twierdziła, że jak wieje w dniu ślubu, znaczy, że związek będzie burzliwy, ale szczęśliwy.

Sam nie wiem, co ja sobie myślałem, gdy wielokrotnie zamiatałaś podłogę, a ja tylko siedziałem przed telewizorem i czytałem gazetę. Wściekałaś się, co i mnie złościło, ale teraz wiem, że to było moje lenistwo, a nie prawdziwy ja. Tak to jest, że kobieta dba o dom, a facetowi wystarczy, aby miał którędy przejść do kuchni i łazienki.

Dobrze, dokończę teraz zamiatać, bo przez te wspominki to będę tutaj nocował. Zobacz, całe nasze życie kręciło się wokół zamiatania i teraz też to pozostało niezmienione. Codziennie zamiatam twój grób, bo co mam lepszego do roboty?…

Nie, zamiatam, bo wciąż cię kocham.

Wzdłuż życia – dribble/wiersz

Wzdłuż życia – dribble/wiersz

rzeka, życia, młodość, szczęście

Opuściłem własny chwiejny domek na ludzkiej nóżce.

Rozpostarłem ramiona wzdłuż życia, czując

poroztopową młodość.

Przeszłość przyciemniała, przyszłość stała

się fikcją, a oczy świat(ł)em.

Szłaś po drugiej stronie, prowadząc

swój smutek i brak

moich wątpliwości.

Twoje braki podążały orlego.

Zamknąłem cię głęboko w powiekach.

Nic, co chwiejne, nie jest mi obce.

Dziwak w kropki…

Dziwak w kropki…

Krowa, kropki

Żył dziwak. Był jakiś obcy, aspołeczny i… dziwny.

Nie lubili go. Ale on sam siebie lubił. I miał gdzieś, że ludzie z niego szydzą.

Któregoś dnia się zakochał. A potem swoim dziwactwem sprawił, że dziewczyna straciła spokój ducha. Poczuł wyrzuty sumienia i gorzko zapłakał.

Od tego czasu starał się nie robić rzeczy, które niszczą. Rozpoczął pracę nad sobą, nad własnym życiem. A że od zawsze mu powtarzano, aby brał przykład z innych, zaczął upodabniać się do ludzi.

Z efektów dumny był zcoraz to bardziej. Lecz kiedy zasypiał…

Któregoś dnia stanął przed lustrem…

Nadal był dziwakiem. Ale już siebie nie lubił.

Królik królem

Królik królem

Przyjdźmy wszyscy, bo miał miejsce wielki wypadek. Każdy, kto odpowiednio zareaguje, otrzyma zapłatę adekwatną do reakcji. Wóz, którym stary Anton transportował zwierzęta do nowej posiadłości, przewrócił się do rowu zaraz przy wyjazdowej bramie!

Zbiegły się wszystkie zwierzęta z gospodarstwa Antona. Krowa, świnia, owce, kaczki, kury, a przede wszystkim królik. Na wywróconej furmance leżał Anton oraz gęsi, indyki, dwa psy, trzy młode kociaki.
Zwierzęta stanęły w szerokim okręgu i bezgłośnie wszystko obserwowały. Stary Anton z zaplątaną postronkiem nogą próbował się uwolnić, złorzecząc każdej istocie w pobliżu. Tak więc najpierw oberwała słownie krowa, bo największa, potem świnia z racji jej niechlubnej nazwy, kończąc na Bogu ducha winnym króliku, który akurat podgryzał przydrożną koniczynę.
Zgromadzeni, z obawą, czy nie zostaną przygnieceni przez furmankę, nie reagowali. Tylko królik zajęty swoimi sprawami, bardziej wsłuchany, czy nie zbliża się jakiś drapieżnik, pokicał przed siebie i po prostu gryzł. Przez przypadek przegryzł postronek, który więził gospodarza. Kilka ruchów szczęką i Anton był wolny.
Nazajutrz Anton przewiózł zwierzęta do nowej posesji. Zagadywały się one nawzajem o tym, co dzień wcześniej zrobił królik. Mówiły, że trzeba przecież być prawdziwym bohaterem, aby uwolnić swojego pana. Do tego jeszcze tak szybko. Kura nioska chodziła od jednego do drugiego i gdakała piękną wieść. Krowa stanęła nad sianem i w zamyśleniu przeżuwała całe zajście, świnia ryła, wierząc, że znajdzie w gruncie rzeczy, kogut wskoczył na płot i piał z zachwytu i tylko baran beczał niezrozumiale. On jedyny stanął z dala od całego zamieszania i pomyślał, że nie dołączy do tych zachwytów.
Po kilku godzinach zwierzęta wybrały przedstawiciela, osła, który stanął pośrodku placu i wygłosił przemowę:
– Jak wiemy, wczoraj miał miejsce wypadek, w którym ucierpiał nasz pan. Stało się to, gdy przewoził wielu z nas właśnie tutaj, gdzie mamy lepiej, bo większa obora, obszerniejsze podwórko, a i w stodole więcej siana na zimę. Z pomocą przyszedł mu królik, za co wszyscy jesteśmy wdzięczni.
„Oj głupcy, głupcy” – pomyślał baran.
– Właśnie, jesteśmy nie tylko wdzięczni, ale i pełni podziwu za bohaterstwo – kontynuował osioł. – Pragniemy mu za to podziękować, mianując naszym?… – zawiesił głos, tworząc napięcie.
Po placu przebiegł cichy pomruk, przez który przebijały się pojedyncze słowa:
– Szefem – wymamrotał koń.
– Królem – poprawiła krowa.
– Prezydentem – wygdakała kura, dłubiąc w ziemi.
– Wodzem – pokiwał z pobłażaniem baran.
– Właśnie, wodzem! – wykrzyknął osioł. – Królik od tej pory będzie naszym wodzem. Nie królem, bo to zbyt zwyczajne dla jego nazwy, nie prezydentem, bo nie mamy prezydium, nie szefem, bo jeszcze owce pomyślą, że ktoś spróbuje zrobić szew z wełny, ale właśnie wodzem! – powtórzył. – Proponuję nadać mu wszystkie przywileje, jakie nam przyjdą do głowy, i niech on stanowi nowe prawo.
Zwierzęta pokiwały z aprobatą.

Kilka dni później królik, zupełnie nie rozumiejąc, czego w oczach innych dokonał, zarządził doszkalanie wszystkich zwierząt w zakresie przegryzania postronków. Trzeba było więc pomóc innym, aby na przyszłość byli w stanie powtórzyć ten wyczyn. Bo przecież kochał innych. I w ten sposób sznur gryzł koń, dziobała kaczka, pazurami szarpał kot, a ryjem bezskutecznie ryła świnia. O ile koniowi poszło to jak z płatka, tak inne zwierzęta miały już większe problemy, a świnia męczyła się cały dzień, a i tak nie dała rady przepołowić postronka.
Królik postanowił nauczyć wszystkich kicać. Szmer przemknął po zgromadzonych zwierzętach. Kot poradził sobie całkiem dobrze, jednak miał kłopoty z ciągłym przysiadaniem na tylnych łapach. Pies tak samo. Koń nawet usiadł podobnie, ale nie mógł powstrzymać się od rżenia. Krowa próbowała wielokrotnie, ale za każdym razem zginała również przednie nogi i zalegała na glebie. Najgorzej miało ptactwo domowe, bo jak tu się podpierać skrzydłami? A baran stał z daleka, patrzył, kiwał łbem i już prawie nic nie mówił.
Po tym zadaniu królik zniknął w rogu psiej budy i postanowił przemyśleć, co zrobić, aby każde zwierze jednak było w stanie przegryźć postronek. Przecież wszystko zaczęło się od tego, że jadł sobie smacznie koniczynę, nic go więcej nie obchodziło. To musi być klucz!
Nazajutrz zwołał zebranie i wydał polecenie:
– Od dziś wszystkie zwierzęta mają jeść tylko rośliny, a przede wszystkim trawę. To dla waszego dobra! Dzięki temu będziecie w stanie przegryźć niejeden postronek…

Tylko baran stał z dala i już nawet przestał kiwać łbem. Poszedł do chałupy Antona i tłukąc rogami w drzwi, domagał się interwencji. Ale stary Anton plótł nowy postronek, aby mieć czym krępować zwierzęta, bo nadchodziła Wielkanoc, na którą zaplanował mnóstwo świeżego mięsa.

Czerwony kapturek – kryminał/groteska

Czerwony kapturek – kryminał/groteska

Czerwony Kapturek, Czerwony, Mało, Hood, Konna

Czerwony Kapturek wracała od babci późnym wieczorem przez las. Była wyraźnie zdenerwowana: kopała z wściekłością mijane kamienie i przedrzeźniała okoliczne ptaki głośnym zawodzeniem. Chciała znaleźć się jak najszybciej w domu. Ten dzień nie ułożył się dobrze: najpierw w szkole rzucił ją chłopak, a potem ta wizyta u babci… Nagle zobaczyła idącego pewnym krokiem środkiem leśnej ścieżki wilka. Schowała się więc za krzakiem dorodnego jałowca, aby uniknąć spotkania. Chwila nerwów, parę wstrzymanych oddechów i wilk poszedł swoją drogą.

Do domu wróciła kilkanaście minut później.

– Byłaś u babci, Czerwony Kapturku? – spytała mama.

– Tak – odburknęła Kapturek.

– Dałaś jej lekarstwa i jedzenie?

– No! Daj mi spokój! – syknęła.

– Nie bądź zła, przecież wiesz, że babcia jest ciężko chora i trzeba jej pomagać. Jutro też dasz radę? – głos mamy był niemal błagalny.

– A pójdę, pójdę, tylko się odczep. – Trzasnęła za sobą drzwiami od swojego pokoju.

Mama usiadła na fotelu przed telewizorem, ale zamiast skupić się na filmie, myślała. Bo owszem, zdarzała się Kapturkowi złość, nawet wściekłość, ale Kapturek o babci zawsze miała dobre zdanie. Tymczasem Kapturek zaszyła się w łóżku i w zupełnej ciszy zatopiła się w rozmyślaniach. Przed oczyma wyobraźni miała babcię, byłego chłopaka i wilka.

Następnego dnia ruszyła do babci, jednak zamiast iść bezpośrednio do chatki, zaczęła krążyć po lesie, śpiewając na całe gardło Zenka Martyniuka, co było o tyle dziwne, że na co dzień słuchała głównie death metalu. Gdy na tapecie było „Przez te oczy zielone”, zza krzaków wyszedł wilk.

– Te, laska, gorzej ci? – spytał.

– O, pan wilk, jak miło! – Kapturek podskoczyła z radości.

Wilk stanął jak wryty, rozejrzał się, aby być pewnym, że ta radość z jego powodu, potrząsnął z niedowierzania głową i stwierdził:

– Normalnie to bym cię wszamał, ale jak śpiewasz Martyniuka, to kto wie, co jeszcze w tobie siedzi.

– Wilku… – Spuściła Kapturek głowę. – Jakoś się źle czuję, a tu mam z tym oto koszyczkiem iść do babci, bo ona nie może wstać z łóżka. Mam tu jedzenie i lekarstwa. – Popatrzyła na rozmówcę błagalnym wzrokiem. – Nie zaniósłbyś jej tego?

– A jest sama? – spytał po chwili wilk.

– Tak, leży w łóżku.

– A otworzy mi?

– Tak, jak zastukasz rytm „Zegarmistrza światła purpurowego”, to ci otworzy, to nasz znak rozpoznawczy.

Wilk zadumał się, pocmokał i się zgodził.

Następnego dnia okazało się, że babcia została zamordowana. Na miejsce przyjechała policja, zebrała ślady, odciski linii papilarnych i ust. Szybko ustalili, iż oprócz śladów babci i kapturka były też wyraźne ślady wilka. Znaleźli również odciski jeszcze jednej osoby, lecz mieli trudności z ustaleniem, czyje.

Nazajutrz zaczęto przesłuchiwać wilka.

– Co tam robiłeś, wilku? – spytał policjant w randze aspiranta wyglądający niemal jak Hans Kloss.

– Poszedłem Martyniuka posłuchać. Kapturek go śpiewała, stamtąd wracając, więc uznałem, że tam jej się na uszy rzuciło.

– Ta, Martyniuka. Nie obrażaj wielkiego kompozytora swoją osobą! – zagrzmiał śledczy.

– No, czyli pan aspirant tez by przyszedł posłuchać?

– Milcz! – syknął policjant.

– To po co tu zostałem ściągnięty, skoro mam milczeć? – Zaśmiał się wilk.

– Dosyć! Na koszyku były twoje odciski. Skąd go miałeś? – Aspirant teraz już wrzeszczał.

– Od Kapturka.

– I co, tak po dobroci ci dała? Wielkiemu, złemu wilkowi?

– Tak. Szedłem sobie jak zwykle po lesie, a ona, śpiewając Martyniuka na całe gardło, czy bym nie zaniósł. To zaniosłem. I tyle.

– I pewnie powiesz, że to nie ty ją zamordowałeś?

– Ja? Przecież babcia żyła w rezerwacie i była chyba – zaśmiał się szyderczo – pod ochroną. No wie pan, panie władzo, ludzie dbają o nas, to i my o ludzi.

Funkcjonariusz sięgnął do skrzyni z dowodami i wyjął odgryzioną rękę babci, w której zaciśniętej pięści wciąż tkwiła płyta Martyniuka.

– Wilku, dziś damy to do analizy i założę się, że to ślady twoich zębów.

– No co, no co? No, rozszarpałem babcię. Instynkt zadziałał i tyle miałem do powiedzenia.

– Oj, bratku. – Podróbka Klossa pokręciła głową. – Posiedzisz za to długo.

Po kilku dniach policja ustaliła, że niezidentyfikowane ślady, które znaleziono w domu babci, należały do byłego chłopaka kapturka. Czy był świadkiem zabójstwa? Czy te młode oczy mogły znieść taki widok? Wezwano go na przesłuchanie, w którym dowiedziano się, że był u babci dwa dni wcześniej i że bardzo się zdenerwował, gdy usłyszał u niej Martyniuka.

Postanowiono więc przesłuchać kapturka.

– Czemu dałaś wilkowi koszyczek z jedzeniem? – pytał śledczy.

– Bo źle się czułam, a wilk szedł akurat w tamtą stronę.

– A czemu źle się czułaś?

– Bo dzień wcześniej rzucił mnie chłopak – wyrwało się Kapturkowi.

– A czemu cię rzucił?

– Nie wiem! – wrzasnęła dziewczynka.

– Jakbyś nie wiedziała, to nie byłabyś taka nerwowa. Czemu?

– Dajcie mi spokój!

– A my już wiemy, co się stało – aspirant mówił spokojnie.

– Tak? Ciekawe!

– Ano ciekawe! W szkole masz same szóstki, co znaczy, że jesteś bardzo inteligentna. Ale i przebiegła. Otóż dowiedzieliśmy się, że chłopak rzucił cię za to, że masz babcię, która słucha Martyniuka. Ty wściekłaś się za to na babcię i wymyśliłaś morderstwo prawie doskonałe. Wiedziałaś, że jak wilk pójdzie do babci, to ją zamorduje, taki jego instynkt. Zaczaiłaś się więc, dałaś mu koszyczek i w ten sposób zemściłaś się na babci. Idziesz do więzienia za współudział w morderstwie.

– I za śpiewanie Martyniuka – dodał przez uchylone drzwi wilk.

Notatka na marginesie

Bagienny stwór

Chłopiec, Błoto, brud, emocje

Dawno temu po bagnach chodził stwór. Cały w błocie. Z każdym krokiem unosił na nogach zlepy. Przechodził kawałek i się zatrzymywał. Potem znów. Co ruch to wysiłek.

Wędrowała mgiełka. Gdy go zobaczyła, wzruszyła się, całkowicie przesłaniając widok.

Następny był wiatr. Wzburzył się, zrzucając z drzew liście, które stwora oblepiły jeszcze bardziej.

Później słońce zajaśniało z wrażenia, ale promieniami wysuszyło błoto, więc stwór stanął zmieniony w błotnisty posąg.

I tkwił tak wiele lat. Przechodnie robili sobie pamiątkowe zdjęcia, dzieci ganiały się wokół, nawet najbardziej radosny piesek obsikał nogę.

Któregoś dnia nadeszła chmura i poczuła w posągu ból. Zapłakała po raz ostatni…

Notatka na marginesie

Las człowieka – droubble

Motyl, Niebieski, Las, Fantasy, Lasy, Dream

Matka natura to odwieczne prawo. Wybór przetrwania wśród zmienności otoczenia. Losowanie szczęśliwych cech, by istnieć, by pozostać, nie pozostawić po sobie pustki. Nie pozostawić po sobie pustki…

Dzieciństwo to niewiedza, mierzenie kulą w płot, ale radosne, bo niewielkie duchem, szczęśliwe z naturą, swym skromnym rozmiarem. Potem obranie roli życiowej. Czasem takiej, która jest konsekwencją energii natury, przepływającego prądu między mitochondriami. To ta siła kieruje, aby rozpalić w sobie płomień pchający ku energii, temu, co elektryczne. I tak, człowiek, błądząc, wybiera rolę obywatela, aby chociaż złudna jasność żarówki zastąpiła energię wszechświata.

Ucieka się poza miasto, jak najdalej, do lasu, by zatopić się w energii, której erzacami karmimy się codziennie. W tym lesie prawdziwa dusza ożywa, roztapia się z lodu w płyn wewnątrzmaciczny, w którym powstaliśmy, który trzymał nas w bezpiecznych objęciach. Las ten, dziki w naszych umysłach, oplata marzeniami i emocjami, których na próżno szukać w świecie rozwiniętej cywilizacji.

I gdy poczujemy tę moc natury, jeden dzień bez ucieczki od nas samych jest jak niekończący się psychofizyczny ból uczuć, kiełkujący w samotność, w niezrozumienie, odtrącenie i brak nadziei.

A gdy przywykniemy do zgiełku…

Mówią, że nadzieja umiera ostatnia.

Nie, to nie nadzieja. To ten ból umiera ostatni.

Dalej jest tylko błękit…

Notatka na marginesie

Piwnica

Drzwi, Tajemnica,

Te drzwi stały się moją obsesją. Czymś nierozwiązywalnym, nieodgadnionym. Pojawiają się w snach do dziś. Czasem są to wizje przyjemne, choćby ze wspominkami dzieciństwa, a czasem przerażające koszmary, pełne ruszających się szkieletów, gnijących ciał, czy białych robaków wychodzących z oczu, uszu, nosa i ust.

Poznałem go, mając jakieś dziewięć lat. Pamiętam, że zwrócił mi uwagę na zbyt długie nogawki. Założyłem spodnie starszego brata, bo poza rozmiarem były identyczne. Podszedł, ukląkł tuż przede mną i podwinął. Potem go nie widziałem jakiś czas, aż któregoś dnia, gdy wracałem cały mokry po polekcyjnej wojnie na torebki z wodą, podszedł i, gdy spodziewałem się reprymendy, głosem najspokojniejszym, jaki potrafiłem sobie wyobrazić, stwierdził, że lepsza wojna na wodę niż na pięści. Widywałem go tu i ówdzie: raz odwiedził moją szkołę, drugi raz usilnie dyskutował z ekspedientką w sklepie, innym razem wysiadał z taksówki ubrany w szalenie elegancki garnitur. Lecz niemal za każdym razem dłonie miał złożone na brzuchu, palce skrzyżowane i kręcił jednym kciukiem wokół drugiego.

Któregoś dnia, pewnie jak miałem jakieś dwanaście lat, siedział nieruchomo na ławce w parku. Biegłem z kolegą ze szkoły i zamarłem. Wyglądał, jakby nie żył. Podszedłem niemal na palcach. Nagle otworzył oczy, odkaszlnął i ruchem ręki wskazał, abym usiadł obok. Bałem się. Przede wszystkim tego, że wykorkuje obok mnie, bo tak trochę wyglądał. On jednak wymusił na swojej twarzy cień uśmiechu i rzekł, że jeszcze nie pora na niego. Nie mam pojęcia, skąd wiedział o moich obawach, ale wyglądało, jakby czytał mi w myślach. Z jednej strony byłem tym przerażony, a z drugiej pragnąłem go poznać jak najbliżej. I od tego dnia zostaliśmy kumplami. Koledzy z klasy poszli nieco w odstawkę, ci spod bloku tak samo i tylko rodzice zapytali któregoś razu, czy ten pan nie próbuje się za mną jakoś dziwnie bawić. Nie próbował. Znaczy tak, ale to zabawa zwyczajne kumplostwo. On wiele starszy, zupełnie jakby był dobrym wujkiem.

Miał na imię Dariusz. Nazywałem go Darek. Na początku traktowałem to imię zwyczajnie, ale mając kilkanaście lat, gdy zacząłem uczyć się angielskiego, skojarzyłem je ze słowem dark czyli ciemność. I z tym właśnie mi się kojarzył. Dlatego, że nic o nim nie wiedziałem, bo nic o sobie nie mówił. A może gdzieś podświadomie widziałem go w ciemnych barwach? Ilekroć myślałem o tajemniczości, on stawał mi przed oczyma.

Odwiedzałem go wielokrotnie. Najpierw rodzice byli przeciwko temu, ale gdy zaprosiłem go do domu, aby mogli go lepiej poznać, przestali mieć obawy. Mieszkał w starym, zaniedbanym domu dwie ulice dalej. Podobno sąsiedzi dopingowali go, aby zatroszczył się swoim podwórkiem, ale nic sobie z tego nie robił. Któregoś razu zwróciłem uwagę na zawsze zamknięte drzwi do piwnicy. Te właśnie drzwi. Próbowałem je otworzyć, ale były zamknięte. Gdy spytałem, co tam jest, stwierdził, że nic do oglądania, a jeśli jestem taki wścibski, to chyba pora zakończyć znajomość. To mnie z jednej strony zabolało, a z drugiej wyznaczyło granicę, której przekroczyć nie mogłem. Potem przez długi czas nie spytałem, co jest w piwnicy, ale nigdy nie pozbyłem się świdrującej ciekawości. Wielokrotnie siedząc samotnie w domu, próbowałem rysować skrzynie pełne złota, innym razem podłogę zapełnioną trumnami, lecz szczytem fantazji była uwięziona tam cała rodzina. Ale nie bałem się później go odwiedzać. Jakoś myślałem, że skoro ich zamknął, to na pewno sobie na to zasłużyli.

Potem był moim świadkiem na ślubie. Co z tego, że miał prawie dwadzieścia pięć lat więcej i bardziej wyglądał na ojca niż świadka? Niektórzy właśnie to mi zarzucali, ale miałem to gdzieś. Od dziecka potrzebowałem kogoś takiego starszego, bo moi rodzice to tylko żyli pracą i nie mieli dla mnie czasu. I na tym weselu spił się, że musieliśmy go wynosić na zaplecze, gdzie spędził noc. Ale nigdy nie widziałem nikogo po alkoholu, kto by był spokojniejszy i bardziej zamknięty w sobie. Następnego dnia, gdy wszyscy siedzieli na poprawinach, usiadłem obok niego i spytałem, dlaczego wybrał mnie. Spojrzał, uśmiechnął się półgębkiem i tylko stwierdził, że tego potrzebował. Potem wielokrotnie zadawałem mu to samo pytanie, ale bez odpowiedzi.

Któregoś dnia, gdy nasze dziecko miało iść do szkoły, zaszliśmy do niego z żoną. Zanim nam otworzył, wyraźnie słyszałem nietypowy dźwięk zamykanych drzwi. Biorąc pod uwagę, że znałem w jego domu niemal każde trzaśnięcie, to musiały być drzwi od piwnicy. Gdy tylko weszliśmy, zauważyłem, że dłonie ma pobrudzone ziemią. Kto schodzi do piwnicy, aby tam kopać? Nawet odruchowo pomyślałem, czy w pobliżu nie ma żadnego banku. Cóż, naoglądałem się starych filmów i zbierałem żniwo…

Tego dnia po raz pierwszy spytałem go, czy ma jakąś rodzinę. Milczał. Jakichś znajomych? Tylko się uśmiechnął, patrząc mi w oczy. Siedział przy komputerze, coś pisał i nie za bardzo miał ochotę na rozmowę. W końcu nieśmiało zadałem kłopotliwe pytanie:

– Dlaczego nic o tobie nie wiem?

– Bo nie chcę. – Jego uśmiech był rozbrajający. Potwierdzał to, co wiedziałem od dawna: rządził on, a ja musiałem się podporządkować.

– A kto ci będzie pomagał na starość? – spytałem rozpaczliwie i od razu ugryzłem się w język. – Znaczy, mogę ja, ale nie w tym rzecz.

– Ty to masz swoje życie – odparł ze spokojem. – Pewnie jeszcze z dziesięć lat… – wyraźnie nie dokończył myśli.

– Co ty mówisz?! – podniosłem głos. – Weźmiemy cię do siebie. Ale nie o to mi chodziło. Naprawdę nie masz nikogo, kto mógłby ci pomóc?

– A co cię tak naszło? Wyglądam, jakbym już się wybierał na tamten świat? – Zaśmiał się.

– Posłuchaj, znamy się tyle lat, jesteś mi jak rodzina i teraz, kiedy sam czuję upływ czasu, widząc swoje dorastające dziecko, myślę, że czas pomyśleć o tobie.

– Poproszę inny zestaw pytań. – Nadal się śmiał.

– Inny? A co może być ważniejszego niż przyszłość mojego najlepszego przyjaciela?

– Powtarzam, spytaj mnie o coś innego.

– Ok. – założyłem ręce na przeponę. – Co masz w piwnicy?

Nagle wstał, zrobił grobową minę i rzekł niemal martwym głosem:

– Wyjdźcie, i to już!

– Ale… – chciałem coś powiedzieć, ale ponowił:

– I to już! – Odwrócił się i wyszedł do innego pomieszczenia.

Wiedziałem, że nie ma co napierać. Wyszliśmy i nie pojawiłem się u niego prawie przez miesiąc.

Potem widziałem go zaraz po tym, jak nasz syn wyprowadził się do narzeczonej. Pamiętam, że siedział na kanapie z laptopem na kolanach i coś czytał. Ale pierwsze, na co zwróciłem uwagę, to zapach stęchlizny, którego nigdy w tym domu nie było. Rozejrzałem się, szukając plam na suficie i ścianach spowodowanych przeciekaniem dachu. Na próżno. Przy podłodze również nie zauważyłem czegoś niepokojącego.

– Skąd ten zapach? – spytałem.

– A, taki się jakoś takoś rozniósł. – Uśmiechnął się nieznacznie.

– Potrzeba ci pomocy przy domu?

– Jak będę potrzebował, to dam ci znać, a teraz siadajcie. – Wskazał mnie i żonie dwa fotele, które już wyglądały jak ze staroświeckiego horroru o duchach lub wampirach.

– Pewnie się nie zgodzisz, ale chcieliśmy cię zabrać ze sobą na tydzień na Mazury, bo wybieramy się niedługo – mówiłem tak, bo zdawałem sobie sprawę, jaki z niego samotnik.

– A wiesz co? – Uniósł brwi, co u niego oznaczało ekscytację. – Chętnie. – Uśmiechnął się.

– Poważnie? – Wtrąciła się żona.

– Jak najbardziej. Myślę, że to dobry czas na odetchnięcie od tego domu. – Spojrzał znacząco pod stopy.

– Mówisz… o… – już chciałem zapytać, ale mnie ubiegł:

– To kiedy jedziemy? – Zaśmiał się.

Pojechaliśmy na te Mazury. Ja i żona odsypialiśmy codzienne życie, a Darek wstawał niemal o świcie i robił śniadania. Któregoś dnia poszedł na pomost i pierwszy raz w życiu wędkował. Ślęczał w ciszy zatopiony we własnym świecie i nawet nie zwracał uwagi, gdy któreś z nas przyszło zobaczyć, co u niego. Pod wieczór w końcu przyszedł do chaty z połową wiaderka ryb. Ale żadne z nas do końca nie wiedziało, jak je oporządzić. Dopiero wspólnymi siłami coś zrobiliśmy. I koniec końców wszyscy przyznaliśmy, że Bóg wie, jak dawno nie jedliśmy czegoś tak dobrego. I właśnie przy kolacji zaczął opowiadać coś o sobie. Pierwszy raz.

– Po wojnie wesoło nie było. Kochani bracia zza Buga pozabierali majątki bogatym, zrobili kołchozy, sowchozy, spółdzielnie, Bóg wie, co jeszcze. Moi rodzice stracili prawie czterdzieści hektarów, zostawiono im nędzny ochłap, niecałe pięć. I weź tu, człowieku, godnie żyj z takiego skrawka. A było nas piątka dzieci. Niełatwo wykarmić taką ferajnę. Jaki to był rarytas, gdy w niedzielę ojciec szlachtował koguta na rosół. Ale jednego smaku nie zapomnę do śmierci: jeszcze ciepłego chleba na zakwasie ze świeżą śmietaną i cukrem. Później próbowałem kupić od chłopa taką świeżą śmietanę, chleb, ale to nie to samo. Nie wiem, czy to wszystko teraz smakuje rzeczywiście inaczej, czy to moja wyobraźnia dokłada głębi smaku. I od wtedy już nawet nie próbuję przypominać sobie smaków dzieciństwa, wolę żyć wspomnieniami. – Sięgnął po kubek z dawno wystygłą herbatą i patrząc w dno, westchnął, jakby zobaczył tam cały ciężar swojego życia. – Tuż po wojnie, jak miałem kilkanaście lat, zbieraliśmy z kolegami pociski, których jeszcze nie zdążono sprzątnąć, rozpalaliśmy ognisko z nimi w środku i przeskakiwaliśmy. Kto odważy się ostatni. Tak, tacy byliśmy. I dopiero jak koledze urwało nogę, to pomiarkowaliśmy, żeby przestać. Ale takie zdarzenia odkładają się w psychice, na długo. Nawet po latach człowiek budzi się czasem rano i oczyma wspomnień widzi te okaleczenia…

Potem coś wspominał o wyuczonych schematach, o tym, że człowiek podświadomie powiela to, co widział wcześniej. Na koniec wymamrotał jakieś jedno czy dwa zdania o swojej rodzinie, ale gdy tylko poprosiliśmy o więcej, spuścił głowę, zamilkł i dało się wyczuć, że to temat tabu. Niby powiedział, że ojciec to lub tamto, matka co innego, lecz tak naprawdę były to tylko wzmianki. Nic nieznaczące informacje. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że z jego rodzinnym domem wiąże się jakaś niedobra historia.

Po tygodniu wróciliśmy. Dla nas powrót do obowiązków był lekki, bo z naładowanymi akumulatorami, ale on… Zamknął się w domu na ponad tydzień. Tylko raz się odezwał, gdy przez prawie kwadrans dobijaliśmy się do drzwi. Słychać było przytłumione, wymęczone: dajcie mi spokój.

Od tego czasu widywaliśmy go coraz rzadziej. Zwykle nie chciał naszych wizyt, twierdząc, że nie jest w humorze, sam również przestał nas odwiedzać, a i coraz mniej wychodził z domu. Wielokrotnie zastanawialiśmy się, skąd bierze pieniądze, bo nie wyglądało, aby miał stałe źródło dochodów. Frapowało nas także, jak zaopatruje się w jedzenie, czy inne zakupy, gdyż nie widzieliśmy, aby chodził do sklepu. Tylko małe okienko do piwnicy było rozświetlane coraz dłużej i dłużej…

Któregoś razu, gdy po standardowym kwadransie stukania do drzwi nie odzywał się, a po kolejnej godzinie nadal milczał, wezwaliśmy policję i straż. W końcu ujrzeliśmy to, czego można było się spodziewać. Leżał martwy na korytarzu na parterze, zaraz obok tych drzwi, które po raz pierwszy były otwarte. Wokół wszystko, a szczególnie jego ręce zabrudzone ziemią i ta drażniąca woń stęchlizny.

Gdy go zabrali, zostaliśmy tylko ja i żona, jako jemu najbliżsi. W tym starym domu. Z jednej strony tak dobrze nam znanym, a z drugiej z tymi drzwiami.

Siedzieliśmy i rozmawialiśmy dobre trzy czy cztery godziny, zanim zdecydowaliśmy się tam zejść. Bo owszem, ciekawość nas zżerała, ale silniejszy był lęk przed nieznanym, przed złamaniem niepisanego prawa, jakie powinniśmy uszanować.

To, co ujrzeliśmy, pozostało w nas na zawsze. Stało się niemal kolejnym archetypem, który dominuje w naszych umysłach do dziś.

Pośrodku piwnicy była wykopana niemal studnia: okrągły dół o głębokości kilku metrów, z obsypującymi się ścianami i zbierającą się na dnie wodą. I w całej piwnicy nie znaleźliśmy niczego innego. Ani szpadla, ani wiadra do wynoszenia ziemi. Tylko gołe ściany i ten otwór…

Następnego dnia, gdy wróciliśmy, aby nieco posprzątać dom, znaleźliśmy zapisaną, postrzępioną kartkę, która wyglądała jak list pożegnalny. Nie było jednak ani zapisów świadczących, że to testament, ani nic o śmierci. Jedynie tajemnicze pięć słów:

Tylko nie myślcie o piwnicy.

Notatka na marginesie

Czerń normalności

jasność, świętość, niebo

Pojawia się niezauważalnie, z każdą chwilą ciut głośniej i głośniej. Z całkowitej ciszy. Zaczyna ją wypełniać, ożywiać. Może nawet nadawać sens. Bo czym jest pustka dla człowieka jako kwintesencji materii? Lub centrum, od którego wszystko się zaczyna? Zaczyna się od tej gwiazdy, co próbuje wszystko rozświetlić, aby widzieć, aby mieć pod kontrolą. Bo to, co pod kontrolą, nie jest już takie groźne. I można bez lęku zamknąć oczy i spać. Albo umrzeć. Wszystko jedno, skoro w obu przypadkach nie wiadomo, co się dzieje na zewnątrz. Szczęśliwi ci, którzy puścili lejce i jadą, gdzie ich ta dzika klacz poniesie.

Już muzyka rozbrzmiewa w najlepsze. Rytm dobrze znany dla Mozarta, jednak to nowoczesne wykonanie w stylu rockowym. Perkusja rytmizuje, bass zahacza o funk, gitara w zamian harfy i kilka instrumentów orkiestry symfonicznej próbuje przechylić szalę brzmienia na stronę klasyki. Jednak coś majaczy, jakiś materiał, może puszek? Wyraźnie łagodna, miękka faktura o kształtach obłych, z uwypukleniami i zagięciami. Zmienność kolorów materiału wyraźnie kontrastuje z klasyką orkiestry symfonicznej. Czuć niedoskonałość, wpływ świata, użyteczną funkcję przedmiotu. To nachyla wyobraźnię nad zwykły los. Zwyczajny człowieczy żywot, pełen błędów, potknięć, grzeszków czy nawet wielkich grzechów. Bo czym byłaby najdoskonalsza konstrukcja natury bez niedoskonałości? Powtarzalnym stemplem spod ręki zblazowanego urzędnika błękitu? Może efektem rytualnego obrzędu zwanego miłością, a tak rzadko mającego z nim coś wspólnego?

Powoli muzyka zanika, obraz się rozszerza, ukazując starego, mocno przybrudzonego, pluszowego misia. Cały jest nijaki, bez dawnej miękkości, bez sznytu świeżości. Za to dawno został po brzegi przepełniony bólem, samotnością, cierpieniem i ucieczką. Oraz zapachami, które wszystkie razem tworzą trudny do określenia, wyrażenia, a nawet wyobrażenia sobie smród. Do tego pluszak twarz ma nijaką – ani uśmiechu, ani smutku, ani nawet obojętności; jeśli ktoś chciałby wyrazić nijakość, to mógłby pokazać właśnie ją.

Obraz nadal się powiększa. Ukazują się najpierw stare, zniszczone, grube dłonie z dużą ilością brudu za paznokciami, potem wychudzone ręce, by w końcu odsłonić postać mężczyzny o pionowych rysach, oczach z kącikami skierowanymi mocno do dołu i lekko rozchylonych ustach. Jednak jest w jego twarzy nieziemski spokój, może nawet pokój. Mężczyzna ściska pluszaka w geście niemal rozpaczliwym, jakby swoją życiową energią tworzył misiowy respirator. Lub kokon ocalałego życia wśród wiecznej nocy człowieczeństwa. Pomiędzy wieloma osobowościami tak świecącymi, że oczy bolą od jasności. A tu chciałoby się ciemności, odcięcia od impulsów z zewnątrz, wiecznej czerni normalności i choć odrobiny potępienia…

Wstał z ławki w parku, jedną ręką nieco sobie pomagając, drugą nadal kurczowo idealizując kokon. Można odnieść wrażenie, że z tak przykurczoną ręką, pod którą żyje pluszak, chodzi od wielu, wielu lat. Przeszedł powolnym, chwiejnym krokiem obok całującej się na ławce pary, dalej przy mężczyźnie w garniturze czytającym najświeższą gazetę, by przystanąć naprzeciwko niemłodej kobiety karmiącej gołębie. Na jego twarzy, oprócz tajemniczego spokoju zawierającego cały oczekiwany pokój na świecie, pojawił się uśmiech. Kobieta podniosła wzrok, spojrzała na postać nieznajomego, potem głęboko w oczy i…

Mężczyzna jeszcze bardziej docisnął pluszaka, przerzucił cały ciężar na jedną nogę i puścił się biegiem w stronę wyjścia, mimo iż tam musiał unikać jeszcze większej ilości oczu. Jego oddech przyspieszył, serce zakołatało, zanim zmęczenie w mięśniach tego zażądało.

– Już prawie, już prawie, kochany – szepnął w pluszowy niebyt. – Jeszcze dzień, a na pewno dasz radę. Już niedługo, cierpliwości.

Podbiegł do pobliskiego budynku, skrył się w ciemnej bramie, by za chwilę zaszyć się na dole schodów prowadzących do nieczynnej piwnicy. Tu światło docierało stłumione, ludzie nie zaglądali, a czysto ludzki błysk nie zawitał nigdy – tu był jego świat i kosmos w jednym. Jedynie koty czasem się zapuszczały, stanowiąc śmiertelne zagrożenie dla tego niebytu. Tu było jego niebo, jednak rzeczywistość układała się inaczej – to piekło z brudnej postaci: ze smrodem wielomiesięcznego niedomycia, panicznie oddawanego w kącie kału i moczu. Gdzie kartonowe posłanie było cenniejsze niż prawdziwe łóżko kilka kilometrów dalej. Prawdziwe mieszkanie, własne, z pachnącą kobietą, czystym obrusem, obiadem zniewalającym wonią i kosmosem prywatności.

– Zwieźć cię może ciągnący ulicami tłum, wódka w parku wypita albo zachód słońca… – na powierzchni, nad schodami słychać było nuconą melodię. Jednak ton bardziej przypominał małą dziewczynkę… albo starego pluszaka.

Wkrótce zapadła dwulicowa noc, podczas której raczej nie wychodziły na zewnątrz te ludzkie światłości, ale z drugiej strony, jeśli już jakaś się pojawiła, kłuła w oczy i rozum ze zdwojoną siłą, bo kontrastowała ze zbawienną ciemnością. Mężczyzna wykopał się spod schodów, stanął pośrodku kamienicznej studni, spojrzał w niebo, szukając schowanego za gęstymi chmurami błędnego wędrowcy, który mimo braku celu wraca i wraca i wraca. A potem znów wraca i powraca. I wraca. Podschodowy rozluźnił uścisk lewej ręki, wziął pluszaka w prawą i wyciągnął ku miejscu spoczynku Twardowskiego.

– Powoli rośniesz, czuję to. Dziś mniej, bo nas opuścił, ale jutro czy pojutrze się najesz jego blaskiem. A wtedy wrócisz. Już nie będę ci potrzebny.

Wyjął z kieszeni metalowe etui – jedyną zadbaną rzecz w jego zniszczonym świecie. Puzderko lśniło w minimalnym półmroku latarni, cieszyło oczy drobnymi ryskami wzdłuż, wykonanymi z pietyzmem i natchnieniem. Zbliżył się do klatki schodowej z zamkniętymi drzwiami i, jakby dokopując się skarbu, otworzył etui. W miękkim, idealnym wnętrzu spoczywał od zawsze klucz do tych drzwi. Mężczyzna dotknął klejnotu, pogładził go po delikatnej, aksamitnej skórze i z głębokim oddechem jeszcze raz spojrzał w niebo.

– Nie dziś. To nie ten dzień. Szanujmy się, mój drogi – wyszeptał w stronę pluszaka.

Zamknął z namaszczeniem etui, z kieszeni wyciągnął aksamitną szmatkę i w nią zawinął skarb. Całość schował do kieszeni.

Następnego dnia, gdy powolne jesienne słońce dopiero rozświetlało wierzchołki domów, poszedł do pobliskiego, osiedlowego sklepiku. Z wewnętrznej kieszeni spodni, drugiej niż ta ze skarbem, wyciągnął koszmarnie zniszczony portfel i kartę z banku.

– Dzień dobry, droga pani. Nieduży kawałek, proszę niezwykle uprzejmie, sera, do tego pół bochenka chleba i najtańszą wodę gazowaną, półtoralitrową, bardzo proszę.

– Panie, mówiłam już, straszysz pan klientów. Pan coś zrobi ze sobą, bo strach się zbliżyć. – Ekspedientka sięgnęła z wyraźnym grymasem po produkty, nabiła na kasę i przysunęła do Podschodowego terminal płatniczy.

Mężczyzna jak najszybciej zbliżył kartę, upewnił się, że transakcję zaakceptowano i błyskawicznie, wychodząc z jedzeniem w siatce w jednej, a z przytulonym pluszakiem w drugiej ręce, rzucił ciche:

– Przepraszam najmocniej. – A gdy byli za drzwiami – nie martw się, kochany, tak ma być, wielkiej krzywdy im nie robimy, a czynić swoje musimy.

Udał się do tego samego, pobliskiego parku. Gdy podchodził do swojego miejsca, spostrzegł, że jego ławka jest zajęta. Stanął więc w pobliżu, niemal ginąc pochłonięty przez życzliwe zarośla. Padł na niego wzrok przechodnia, taki ciekawski, szukalski i natrętny. Podschodowy jeszcze bardziej się zagłębił, a wzrok spuścił na matkę glebę.

Wieczorem, gdy już w parku nie było żywej duszy, mężczyzna wyszedł na trawnik otoczony kwietnikiem, przytulił misia i zaczął kołysać się w rytm muzyki wszech-siebie. Zamknął oczy, uniósł głowę i zniknął ze świadomości. Nawet nie zauważył przechodzącej pary młodych zakochanych ludzi.

– O, jakiś szaman – zażartował chłopak. – Ucałuje misia w dupę i zamiast królewicza pojawi się zbok z zamiłowaniem do analnych zabaw. – Sam uśmiał się ze swojego dowcipu. Jego wybranka zawtórowała.

Podschodowy usłyszał to, otworzył nerwowe oczy, zamarł z bezruchu i widać było wzrok szukający schronienia. I jedyne, co zrobił, to schował misia za pazuchę kurtki. Byli już bezpieczni.

Gdy ostatnie obłoki przegonił życzliwy wiatr, a kamieniczną studnię zalała srebrna poświata, mężczyzna wydobył się spod schodów, spojrzał w górę i rzekł do pluszaka:

– Może wreszcie dzisiaj, to dobra noc na narodziny.

Wyciągnął błyszczące etui i wyjął klucz, by niesłyszalnie przekręcić zamek. Wdrapał się mozolnie po schodach na trzecie piętro, stanął przed zalanymi ciemnością drzwiami na dach i zrobił krok.

Tym razem zagrał sam Mozart, wskrzeszany na te szczególne chwile, a świeże powietrze wypełniło każdy zakamarek odzienia Podschodowego. Uniósł on pluszaka ku błędnemu wędrowcy i otworzył oczy najszerzej, jak potrafił. Pluszak jednak nie towarzyszył mu w tej czynności. Twarz, tak samo bez wyrazu, nie reagowała. Minutę, potem kwadrans, godzinę, aż mężczyzna opadł bezsilnie na kolana, ale zamiast rozpaczą zareagował uśmiechem.

– Kiedy wreszcie przyjdziesz? Kiedy się znów narodzisz? – Ponownie przytulił go najmocniej, jak mógł i zasnął na dłuższy czas.

Rano, gdy głód dawał mu się we znaki, wytoczył swoje ciało spod schodów i przed nim stanęła… jego żona.

– I co? Masz już dość? Bo ja tak… – Wypuściła bezsilnie powietrze. – Gdybym wiedziała, że to tak się skończy, nie pomogłabym załatwić tej renty. Zresztą… – Pokręciła głową, nie dowierzając temu, z czym przyszło jej się zmagać. – On już nie wróci. Nie żyje od czterech lat, czy ty to rozumiesz? Nie wskrzesisz go… – Opadła na kolana, podobnie jak on ostatniej nocy, i zapłakała, tłumiąc dźwięki. – Myślisz stary durniu, że mi łatwo? To ja od niego odeszłam do ciebie, do jego najlepszego przyjaciela! Nie sądziłam, że sobie nie poradzi, że tak mnie kocha… Każdego wieczoru mam ochotę podciąć sobie żyły, szczególnie teraz, gdy ty odszedłeś. Nie! Ty nie odszedłeś! Ty, kurwa, odmaszerowałeś z tego jebanego świata! Od tej całej klasy, na którą tak poleciałam! Pojebańcu, wiesz, jak ja ci zazdroszczę? Ty ciągle masz nadzieję, że ożywisz go tymi swoimi popierdolonymi rytuałami wchodzenia na ten jebany dach, z którego skoczył! Kurwa, Adam, wracaj, bo ja już nie daję rady. Noszę w sobie i jego i ciebie! Nie rozumiesz tego? On, kurwa, nie żyje! – próbowała wrzasnąć przez zaciśnięte gardło, ale bardziej to przypominało skowyt bitego psa.

Osunęła się z kolan na bok, uderzając głową o betonowe podłoże studni. Podschodowy podszedł, zdecydowanym, jakby nieswoim ruchem chwycił ją za rękę, pociągnął tak silnie, że jęknęła z bólu, i zmusił do wstania. Jednak ani na moment nie spojrzał w oczy. Ale za to, odwracając się na pięcie już po swojemu, zaśpiewał tak, aby słyszała:

– Lecz pamiętaj, naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca…

Zszedł po swoich schodach, opuszczając żonę po raz ostatni.

Notatka na marginesie

Wilk

Wilk, księżyc, wycie, zawodzenie, ból, człowieczeństwo

I.

Wilk wyszedł z lasu, bo wezwał go głód,

by zapolować i jeść.

Dostrzegł ofiarę, więc zbliżył się i…

poczuł dzikości swej zew.

Lecz los dał mu sarnę i… kły.

Dalej wiesz, spełnił się wilczy byt.

Odchodząc z miejsca posiłku, był syt.

Marzył ułożyć się spać.

Ale natrafił na sarenki trzy,

matki szukały, by żyć.

Wilk stał, bo zrozumiał to, że

teraz on jest ich ojcem po kres.

Chorus.

Jak żyć, jak to znieść,

by powstrzymać zew?

Jak dbać, karmić jak

ojcem jadła być?

Bezpieczeństwo dać,

by wychować je.

Nawet kiedy głód

po wnętrznościach rwie.

Refren.

Począł uciekać, a niosła go krew,

wbiegł na najwyższy tam szczyt,

nocą, gdy księżyc oświetlał mu łeb,

na całe gardło jął wyć.

II

Od tego czasu, gdy ruszał, by jeść,

zatracał siebie, był zły.

Potem powracał o sarenki dbać,

czuł, że zabija wśród swych.

Więc ból wzrastał w wilku co dnia.

Dziki zew przeistoczył się w strach.

Znane mu wilki widziały ten stan,

współczuły ze wszystkich sił.

Idąc polować, walczyły co tchu –

ale ze sobą, by żyć.

Więc ból wzrastał w wilkach co dnia,

dziki zew przeistaczał się w strach.

Refren.

I kiedy księżyc oświetla ich świat,

wyją do niego co sił.

Czy ten wariatem, co krzyczy do gwiazd,

czy drugi, co nie czuje nic?

Rozmaryn

Rozmaryn

Scena, pokaz

– O mój rozmarynie, rozwijaj się, o mój rozmarynie, rozwijaj się, pójdę do dziewczyny, pójdę do jedynej…

Zofia właśnie nosiła świeżo narąbane drewno spod pieńka do komórki. Miała ponad siedemdziesiątkę na karku, a radziła sobie sama. Nawet mały ogródek uprawiała, a w nim trochę marchewek, pietruszki, buraków czy pomidorów.

Ułożyła ostatnie szczapy i poszła do swojej starej, pokrytej strzechą chaty. Wzięła się za pieczenie placków. W sklepie kupowała na ogół półprodukty i z nich sporządzała coś do jedzenia. Uważała, że tak jest taniej, a z tego, co zaoszczędzi, zostanie dla córki jedynaczki.

– Może dziś do mnie Kasia przyjedzie? Dawno jej nie było – mówiła, stojąc przy kaflowej kuchni. – Mówiłam jej, żeby tyle nie pracowała. Wiem, że ona chce dla dzieci, aby było im lżej, gdy dorosną, ale opieka i miłość są najważniejsze. Bez nich to żadne pieniądze nie dadzą szczęścia. Taki sam błąd zrobiłam ja. Ile bym dała, aby znów być młodą, urodzić ją i wychować na nowo, okazując miłość… Poza tym ta dzisiejsza moda… na pracę ponad siły i na wiele innych.

Kiedy już skończyła pieczenie placków, usiadła przy okrągłym stole, na którym w centralnym punkcie umieszczona była kilkudziesięcioletnia lalka. Posypała placki cukrem pudrem i już miała zacząć jeść, gdy zauważyła, że na drewnianym słupku obok stołu, przy oknie, z krzaczka rozmarynu opadła jedna gałązka. Wstała, sięgnęła po metalowy kubek z wodą ze studni i podlała roślinę.

– Tylko mi, kochany, nie umieraj – mówiła do rozmarynu. – Zimę przytrzymałeś, więc i teraz się nie wygłupiaj. Jak zwiędniesz, to zostanę sama. Dzisiaj Kasia obiecała, że przyjedzie, ale jest taka zapracowana…

Tymczasem Kasia udała się na bal charytatywny, którego celem była zbiórka pieniędzy na dom dziecka gdzieś pod Opolem. Założyła najpiękniejszą czerwoną sukienkę z wielkim dekoltem, do tego na szyi zawiesiła szur pereł, które kupiła po tym, jak zostawił ją mąż, a na ramię wzięła torebkę ze sztucznej skóry. Gwoździem programu miała być licytacja obrazów jednego z lokalnych artystów. Już wisiały na ścianie przeciwległej do okien. Jeden przedstawiał but z zapuszczonymi korzeniami w coś, co przypominało mózg, drugi to zbiór kilku nakładających się na siebie i różnokolorowych figur geometrycznych, a trzeci to wóz z sianem, na wierzchu którego siedziało dwoje obejmujących się starych ludzi.

Podszedł do Kasi mężczyzna w średnim wieku, ubrany w rozciągnięty sweter, stare dżinsy i wypastowane, ale nieco zużyte skórzane buty. Spojrzała najpierw na jego buty, skrzywiła się i rzekła:

– Wstydziłby się pan. Biedne zwierzaczki. – Pokiwała głową, jakby sama sobie chciała przyznać rację.

– Ale o co chodzi? – Zmarszczył czoło nieznajomy.

– Odejdź, człowieku. – Odwróciła się i oddaliła kilka metrów.

Godzinę później zaczęto licytację. Gdy sprzedawano obraz z sianem, przeszła do innego pomieszczenia. Chwilę potem wychyliła się i zobaczyła, że licytują ten z figurami geometrycznymi. Wróciła, dopiero gdy była kolej na ten trzeci obraz, przedstawiający buty z zapuszczonymi korzeniami.

– Cztery tysiące złotych. Kto da więcej? – grzmiał głos z podestu z przodu sali.

– Cztery sto – odezwał się mężczyzna w wyciągniętym swetrze.

– Tak być nie może – burknęła pod nosem Katarzyna. – Cztery dwieście!

– Cztery pięćset – odparł z uśmiechem tamten.

– Sześć! – Podskoczyła do góry.

Nastała cisza. Po sali rozniosły się szepty, a niektórzy z podziwem spoglądali na Kasię.

– Sześć tysięcy po raz pierwszy… po raz drugi… po raz trzeci! Wygrała pani w czerwonej sukience!

Rozległy się brawa, a twarze wszystkich skierowały się na nią.

– Pozwoli pani do nas – rzekł do mikrofonu mężczyzna prowadzący aukcję.

Kasia ruszyła dumnym krokiem, z wysoko uniesionym nosem i ustami ułożonymi w dzióbek. Pokonała dwa stopnie i stanęła przed mikrofonem.

– Co panią skłoniło, aby wziąć udział w licytacji? I przede wszystkim skąd taka duża suma? – spytał prowadzący.

– Dzień dobry państwu. Wzięłam udział w licytacji, bo nie mogę patrzeć, jak cierpią te dzieci. Nie mają rodziców, więc chociaż niech im czego innego nie brakuje. Bo tak wielu ludzi myśli tylko o sobie. – Spojrzała na mężczyznę w rozciągniętym swetrze i skórzanych butach. – Moi drodzy, trzeba współczuć innym! – podniosła głos.

Rozległy się gromkie brawa. Kasia wkraczała na pole chwały…

Zofia wstała od stołu. Była prawie dziewiąta wieczorem. Kasia nie przyjechała. Staruszka podeszła do słupka, pogłaskała krzak rozmarynu, przekręciła doniczkę, aby następnego dnia roślina była nasłoneczniona z drugiej strony i przeszła do łóżka. Zebrała z narzuty kilka rozpadających się ze starości lalek, płócienną wiewiórkę z urwanym ogonem i pieska, który kupiła Kasi na trzecie urodziny. Ściągnęła narzutę, przebrała się i położyła na wznak.

– A jak mi odpowie, nie kocham cię, a jak mi odpowie, nie kocham cię, ułani werbują, strzelcy maszerują, zaciągnę się…

Ogródek

Ogródek

zło

Miałem dwa ogródki. Jeden blisko domu i tam chętnie wychodziłem, a drugi dalej, o którym szybko zapomniałem. Za jakiś czas zauważyłem, że ten drugi zaczyna zarastać chwastami. Tak bardzo mnie one denerwowały, że ogrodziłem ogródek wysokim płotem. I nie zaglądałem tam przez wiele lat.

Uważałem, że co tam rośnie, jest nie moje, bo przecież u mnie tylko kwiaty, warzywa i owoce.

Lecz któregoś dnia, gdy płot legł od zbyt silnego wiatru, przeraziło mnie to, co ujrzałem. Chwasty miały ponad dwa metry i były tak gęste, że przez nie zupełnie nic nie widziałem.

Ale już byłem zbyt stary, aby wprowadzić porządek.

Notatka na marginesie

Moda

maska

– Oddałem mu swój stary rower. Prawda, że jestem dobrym człowiekiem? – zapytał żonę z uśmiechem.

– Nienawidzę tych idiotów, którzy chcą odstrzału dzików. – Trzasnęła za sobą drzwiami, wchodząc do kliniki aborcyjnej.

– Dla mnie najwyższą wartością jest człowiek. – Wstał od mikrofonu, zszedł z podestu, wyszedł i zadzwonił do kolegi. – Posłuchaj mnie bardzo uważnie. Twoje problemy biorą się z braku prawdziwych problemów.

– Ach, te sandały ze skarpetami… – Zaśmiała się i związała się z dobrze ubranym i pewnym siebie mężczyzną, nie wiedząc, że niedawno pobił swoją byłą kobietę.

– Doblo wlaca – powiedziała czteroletnia dziewczynka, trzymając za rękę mamę, gdy obie szły po raz ostatni w Oświęcimiu.

Lustra

Lustra

lustro, zwierciadło, narcyzm

Mówił o sobie, że jest najprzystojniejszym mężczyzną, a twarz jak ze snu.

– Trzeba je wszystkie niszczyć! Nie mają prawa bytu! Nędzne szkiełka, które nawet to, co cenne, czyli srebro, posiadają nie z tej strony! – Cisnął lustrem o posadzkę.

Pewnego dnia wyszedł z domu i poszedł w nieznane tereny: łąki, pola, lasy. I na którejś z łąk zaskoczyła go trąba powietrzna. Ogromna. Wszystko zawirowało i stracił orientację na dłuższy czas. A odłamki raniły całe ciało.

Twarz pokryły zmarszczki, których wcześniej nie zauważał. Był zwykłym facetem.

Kilka dni później kupił wielkie, drogie i najlepszej jakości lustro. I już nie chciał go tłuc.

Lotniarz

Lotniarz

Zobaczyłem coś w górze, w przestworzach, między chmurami. To lotniarz szybował tak, jak sam zawsze marzyłem.

Był tak wysoko, a wydawał się taki malutki…

Chciałbym być wolny jak on, odlecieć, zapomnieć o wszystkim.

A wydawał się taki malutki.

Ciekawym jest fakt, że im dalej jesteśmy od drugiego człowieka, tym mniejszy nam się wydaje.

Co bym powiedział, gdybym zobaczył go startującego z ziemi?

Musiał biec naprawdę szybko.

A co, gdybym nie wiedział, czym jest lotnia? Gdyby była dla mnie tylko dziwactwem? Pewnie pomyślałbym, że to jakiś wariat!

Bo czy nie lepiej stąpać twardo po ziemi? Robić wszystko statycznie, dostojnie i normalnie?

Kult deszczu – drouble

Kult deszczu – drouble

Deszcz, Buty, Parasol, Mokre, Padający Deszcz

Jest rok 2098. Jak państwo wiedzą, już od ponad dekady panuje całkowity zakaz produkcji, noszenia i w ogóle posiadanie płaszczy przeciwdeszczowych i parasoli. Doskonale wiadomo, że przyczyną wprowadzenia tego zakazu była wygrana partii DYSZCZ, która dowiodła, iż powodem rozbicia się samochodu przewożącego słynnego hipstera McAjfona było światło słoneczne padające na przednią szybę, które oślepiło kierującego pojazdem, pracownika biura MAŚL, tzw. Maślaka. Od tego czasu powstał wręcz kult wszelkiego rodzaju opadów atmosferycznych. Podczas deszczu wszyscy przestają pracować i albo udają się na kawę, albo wychodzą zmoknąć, podczas śnieżycy wypłacane są dodatkowe premie i honoraria, a podczas gradu losowane wygrane w Światowej Loterii Wygranych MOTTO.

Jednak, proszę państwa, nie jest tak kolorowo. Nie wszyscy cieszą się z kultu opadów atmosferycznych i zakazu posiadania płaszczy przeciwdeszczowych czy parasoli. Na przykład taka pani Leokadia, znana na cały świat zbieraczka psich kup. Zapytaliśmy ją, z czym zmaga się na co dzień:

– Panie redaktorze. A toż to pan zapytał. Jak chory w kubeł.

– Pani Leokadio…

– Panie redaktorze. Zbierał pan kiedyś psie kupy? No, zbierał?…

– Tak.

– A próbował pan robić to w rzęsistym deszczu bez płaszcza czy parasola?

– Nie.

– Panie redaktorze. Toż to psia kupa przez palce przelatuje, płynna się robi. Jak tu żyć, jak tu żyć?

Historia z TAXI

Historia z TAXI

Taxi, Dżem, Strajk, Ruch, Pojazdów, Chaos

To był zwykły, zimowy dzień, ale nasze, małe dziecko nie dało nam spać przez większość nocy, więc byliśmy dość mocno zmęczeni i niewyspani. Dodatkowo żona nie mogła go karmić piersią ze względów zdrowotnych, co odbijało się na jej dobrym samopoczuciu. Narzekała na bóle biustu i uparcie twierdziła, że dziecko, które nie ssie cyca, nie będzie tak zdrowe. Tak czy inaczej, trzeba było wstać, gdyż ja musiałem jechać do pracy, bo miałem akurat dyżur. Pracowałem jako taksówkarz w jednej z warszawskich korporacji i dyżury miałem sześć dni w miesiącu.

Po zjedzeniu śniadania zostało mi jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia dyżuru, więc spytałem ją, czy nie pójść do sklepu i czegoś nie kupić.

– W zasadzie tylko chleb i mleko – odpowiedziała zmęczonym głosem, zastanowiła się i po chwili dodała – chyba żebyś zdążył do apteki, to mógłbyś kupić ten, no… – szukała w pamięci odpowiedniego słowa, drapiąc się w czoło. – Zapomniałam nazwy, ale to nazywa się podobnie jak rządzący na Kubie.

– Słucham?! – Od razu moja wyobraźnia popłynęła… Zadziwiające, co zaczęło mi się pojawiać w głowie… „Co ona chce mi zrobić?… I to moja własna żona?…Auć!… I w dodatku TO COŚ w aptece? To oni tam już takie rzeczy sprzedają?…” W końcu zebrałem się w sobie i rzekłem – co ty mi chcesz zrobić?

– Nie tobie, tylko sobie – wyjaśniała pełna powagi.

– Na Kubie rządzi Castro, więc ja nie wiem, co ty chcesz, żebym kupił.

– Nie o to mi chodziło… A jak się mówi na takiego, który w taki właśnie sposób rządzi? – Zaakcentowała słowa „w taki właśnie sposób”.

– Jeśli o to chodzi, to dyktator – wyjaśniałem nadal niepewnie.

– No właśnie. Chodziło mi o laktator.

– Aha… – Dopiero teraz dotarł do mnie jej sposób rozumowania.

Wyszedłem do sklepu, potem do apteki, kupując, co trzeba i chwilę później pojechałem do pracy.

Stanąłem w okolicy domu i czekałem na zlecenie. Dziesięć minut później ruszyłem, podjechałem we wskazane miejsce, zabrałem klientkę i zawiozłem ją na Żoliborz. Potem kolejne i kolejne, z krótszymi lub dłuższymi czasami oczekiwania między nimi. W końcu zrobiła się mniej więcej jedenasta przed południem i stojąc na Woli, dostałem zlecenie na ulicę Elekcyjną przy szkole.

Podjechałem po klienta i zobaczyłem, że jest tam jakiś mężczyzna, ale zamiast stać w miejscu, chodzi w kółko. Jakby motorek miał w czterech literach. „Jakiś nerwowy” – pomyślałem. Jednak spojrzałem na jego twarz, a ta wydawała się zakłopotana. Stanąłem jakieś pięć metrów od niego, bo na dobrą sprawę nie wiedziałem, czy to mój klient, a przecież do obcego nie będę podjeżdżał. Miałem zamknięte szyby – był koniec grudnia. Mężczyzna podszedł do samochodu i zamiast wsiąść do środka, stanął od strony kierowcy i zapukał w moją szybę. „No, to są kłopoty” – przebiegło mi przez głowę, a jednocześnie dostrzegłem jego jakby błagający wyraz twarzy. – „O co może chodzić?”. Otworzyłem ją.

– Dzień dobry panu – zaczął, wyciągając w moją stronę prawą rękę. – Marek Kowalski – przedstawił się, a po nazwisku skojarzyłem, że to mój klient.

Zdziwiłem się nieco, bo kto podchodzi do taksówkarza i się przedstawia, podając rękę? „No, to mi się trafiło! Pewnie usiądzie obok mnie, a tak tego nie lubię, i zacznie opowiadać swoje życie, zaczynając od dzieciństwa, aż po teraźniejszość. Nic, jak będę jego spowiednikiem. Tylko o tej porze? Zwykle to wieczorami, kiedy się napiją, mają takie pomysły. Ale teraz?…” W końcu i ja się przedstawiłem:

– Antoni Grycuk. – Także mu podałem dłoń.

– Jak panu mija dzień? – pytał, cały czas mi się przyglądając, ale wsiadać nie miał zamiaru. Stał na zewnątrz i gadał, zupełnie jakby po to mnie zamówił. I to jego spojrzenie – przenikliwe, a zarazem pełne niepokoju. Zaczęło mi się w głowie dwoić i troić, o co może chodzić… Dlaczego mi się tak przypatruje? Zna mnie z przeszłości, czy co? A może chodzi o coś innego?

– A dobrze, spokojnie. Mogłoby być więcej roboty, ale nie narzekam – odpowiedziałem, nie chcąc być niemiłym, a jednocześnie już miałem dość tego zlecenia.

– A ma pan trochę czasu? – ciągnął, nie spuszczając ze mnie oka.

„To może być gej, spodobałem mu się i stąd mi się tak przygląda. Na pewno tak jest! I się przedstawił, i pyta, jak mi mija dzień!” Natychmiast na myśl mi przyszło coś podobnego, gdy właśnie homoseksualista w analogiczny sposób mnie podrywał. Niby nic przeciw nim nie mam, a nawet ich szanuję i uważam, że przeciętnie geje są bardziej wrażliwi, niż faceci hetero, ale podrywany być przez nich nie lubię. I już!

– No, w zasadzie mam. To zależy jeszcze, o co chodzi, bo mam dyżur – popatrzyłem na niego podejrzliwie.

– A nie chciałoby się panu gdzieś przejechać?

„O, matko! I wycieczki z gejem, który mnie podrywa, będę sobie robił! Obok mnie, udo obok uda! Nie!… Twoje niedoczekanie! Ja na to nie pozwolę!”…

– Tak, pojadę – powiedziałem. Zdałem sobie sprawę, że to mój klient, a nasz klient, nasz pan i muszę go zawieźć tam, gdzie chce. Zebrałem siły, opanowałem emocje i spytałem – w zasadzie jestem w pracy, a gdzie miałbym jechać?

– Pod Węzeł Marsa – odpowiedział, przestępując z nogi na nogę.

– Czemu nie – rzekłem i zdałem sobie sprawę, że to dobry kurs, a jak dobry, to i kasa będzie.

– Tylko widzi pan… – Przestał mi się na chwilę przyglądać, spojrzał gdzieś w bok, po czym znów skierował na mnie wzrok i zanim dokończył, ponownie głowę miałem pełną: „A teraz jeszcze: widzi pan… Czemu ja tak trafiam?!!!…” – A nie wykonałby pan dla mnie pewnej usługi?

„No nie! Jakiej znów usługi? Nie dość, że o mało mnie rano żona nie wykastrowała… AAAAAAAA! DOŚĆ! Dosyć na dziś! Chcę do domu!” I prędkość pomysłów w mojej głowie osiągnęła jakiś niewyobrażalny szczyt. Jakbym kręcił się na karuzeli, obserwując przetaczające się przed oczyma widoki. Wszystko zawirowało, zaszumiało… ale nagle ucichło i wyłoniła się nowa myśl. Zarazem niosąca ulgę, jak i kolejne, tym razem spokojniejsze, napięcie psychiczne. „Na pewno każe mi kogoś śledzić!” Raz już tak miałem jakiś czas temu, gdy kobieta prosiła mnie, abym jechał za jej mężem. Obawiałem się tego nieco, ale w gruncie rzeczy lepsze śledzenie niż usługa seksualna…

– To zależy jakiej… – Tym razem to ja przyglądałem mu się z niezwykłą uwagą. – Jeśli to coś bardzo nietypowego, to będę zmuszony odmówić, ale generalnie jestem otwarty na propozycje – mówiłem powoli, cedząc słowa i starając się używać najodpowiedniejszych. – Tyle że musi pan pamiętać, że mam dyżur i nie mogę zbyt dużo czasu panu poświęcić.

– No, bo sprawa jest taka, że dziś rano zamknąłem żonę w domu i ona nie może wyjść, więc dałbym panu klucze i pojechałby pan ją otworzyć. – Był pełen wstydu, jednak cały czas mi się przyglądał.

– Aha… – Odetchnąłem! Po chwili dotarło do mnie, że to zlecenie JEST jednak nietypowe. Spytałem – a ona nie może sama tego zrobić?

– Nie, bo mamy taki zamek, że jak się go przekręci na dwa spusty od zewnątrz, to nie da się otworzyć od środka – wyjaśniał pełen zmieszania. – Dam panu dodatkowo dziesięć złotych za tę usługę.

„O, to ci dopiero! Ja tu mało nie wybuchnę z domyśleń, a on po prostu płaci za otwarcie jego domu z jego własną żoną w środku! Który facet dałby klucze obcemu mężczyźnie, gdy tam jest żona? Jakieś wariactwo! Ale nic. OBSŁUŻĘ. A jakże!”

– Ok, mogę to zrobić, tylko musi pan dokładnie wyjaśnić, jak mam dotrzeć pod drzwi – mówiłem już spokojnie.

– Podjedzie pan do budynku, zaparkuje i wejdzie pan wejściem A. Z tym że potem musi się pan skierować na prawo, bo na lewo są mieszkania należące do innego adresu, a klatka jest wspólna. – Tutaj podał mi dokładny adres, ja go zapisałem i byłem gotów na wyzwanie.

Wyzwanie!…

– A żona mnie za pana nie ukatrupi? – zażartowałem.

– Nie – odpowiedział bardzo poważnie, omijając jakby mój żart. – Ona musi szybko pojechać do firmy, bo dziś ma zrobić przelewy.

– A jeszcze jedno pytanie. Czemu sam pan nie może pojechać?

– Bo ja uczę w tej szkole. – Odwrócił głowę i wskazał nią budynek za swoimi plecami. – Mam zajęcia z dziećmi i nie mogę się wyrwać.

– Aha. – Zrozumiałem i cała dramatyczna historia wydała się być prozaiczną. Ale jak emocjonalną…

– To ja daję panu klucze. – Sięgnął do kieszeni, wyciągnął je, potem włożył rękę do drugiej, wyjął pięćdziesiąt złotych. – A tutaj ma pan kasę. Policzy pan jak za normalny kurs, doliczy dziesięć złotych, a jak żona będzie chciała z panem jechać do pracy, to ją pan zawiezie.

– Dobrze – zgodziłem się, przyjąłem od niego, co mi podał i za kilka chwil ruszyłem.

Było po jedenastej przed południem, więc nie było korków i udało mi się dość szybko dojechać na miejsce. Zaparkowałem samochód, podszedłem do klatki, zadzwoniłem pod wskazany numer i za chwilę otworzono mi drzwi domofonem bez pytania, kto to. Zapomniałem oczywiście o wskazówkach klienta i skierowałem się na lewo, wchodząc błędnie pod inny adres. Podszedłem do drzwi, zadzwoniłem i czekałem około minuty, dziwiąc się, że nikt się nie odzywa. Dopiero po tym czasie zorientowałem się, że chyba źle poszedłem, przypomniałem sobie, co mówił klient i przemieściłem się na drugą część klatki schodowej. Tym razem stanąłem pod właściwymi drzwiami i zadzwoniłem.

– Otwieraj już pan! – usłyszałem przez drzwi bardzo głośny i pełen złości głos kobiety.

Jej ton wydał mi się zarówno bardzo ostry, jak i błagalny. Po chwili otworzyłem, zobaczyłem ją ubraną w płaszcz i w butach, gotową do wyjścia.

– Dobra, zawiezie mnie pan jeszcze na Grenadierów – ciągnęła z wściekłością i mógłbym się założyć, że gdyby to mąż jej otworzył, to nieźle by mu się dostało.

A może dlatego nie chciał sam pojechać?

W drodze zadzwonił do niej mąż, pytając, czy już dotarłem i czy wszystko w porządku. Wtedy zrozumiałem, czemu mi się tak bardzo przyglądał… Po prostu chciał być pewien, że trafił na uczciwego człowieka, który nie pojedzie i nie dorobi kluczy. Przecież mógłbym tak zrobić. A mając komplet kluczy i wiedząc zarówno jak znaleźć mieszkanie, jak i fakt, iż nikogo nie ma w domu, miałbym otwartą drogę do okradzenia ich lokum.

Za ścianą

Za ścianą

Wiara, Śmierć W Wenecji, Duch Święty, Chrześcijaństwo

Szara płachta papieru leży gdzieś w zaułku. Są na niej rysunki. Jedne wyraźne, narysowane twardym ołówkiem, z dwiema szczęśliwymi postaciami, drugie rozmazane, pociągnięte węglem, z czymś, czego nie umiem rozpoznać, a jeszcze inne to bardziej plamy i rozmycia.

To, co dzieje się za ścianą, przyprawia mnie o pomieszanie zmysłów. To dla mnie zbyt dużo. Zamknąłem te drzwi i zniknęła mi z oczu. A tak chciałbym ją jeszcze zobaczyć. Czasem areszt domowy jest nie dla osoby zamkniętej, ale dla tej, która musiała ją zamknąć.

Prawie nie zmrużyłem oka. Tylko moment lewitowałem gdzieś w czasoprzestrzeni, próbując zrozumieć, jak to się dzieje, że gdy otwieram powieki, wszystko jest inne niż przed chwilą – łóżko zwyczajne, stół normalny, to samo biurko i fotel, nawet kot taki zwykły, dachowiec. Patrzę na zegarek: czwarta dwadzieścia. Mówili, że to kwestia godzin. Wypuszczam powietrze, słysząc szum, który zakłóca to, co najważniejsze. Coś zgrzytnęło! Z której to strony?! Ale istnieje tylko ten jeden kierunek. Miałbym ochotę zburzyć ścianę, połączyć pokoje w całość, być tam, ale obiecałem, że nie będę patrzył. A każda komórka nerwowa mózgu się tego domaga.

Staram się sobie tego nie wyobrażać, choć trudno utrzymać umysł na wodzach; jest jak dziki kot zamknięty w klatce: szamocze się, rzuca nerwowo, wydaje pomruki – są ostrzeżeniem dla innych czy dla niego samego? Ale w mojej głowie pojawiają się niechciane obrazy, każdy z nich niby niezwiązany, odległy, a nie wiedzieć czemu czuję w nich to, co nieuniknione.

Chciałbym pamiętać ten pierwszy dzień i pierwszą noc, znów cieszyć się jak wtedy, odnowić to, co najpiękniejsze, lecz odbijam się z hukiem od twardej ściany emocji. Przyszłość jest najsilniejsza. Tyka niesłyszalnym, lecz najgłośniejszym przeskakiwaniem wskazówek. Staram się nie myśleć o tym, co obok, jednak wewnętrzny wzrok jest tam wlepiony, zahipnotyzowany monotonią. Kiedyś wyobrażałem sobie dokładnie, jak mógłbym się zachować w podobnej sytuacji – wszystko było ułożone w swej beznadziejności, dojmujące smutkiem. Ale rzeczywistość jest inna. To nie smutek, nie rozpacz. To pomieszczenie bez wyjścia z zaciskającymi się ścianami.

Zamykam oczy, pragnąc choć na chwilę odpłynąć, przyśnić obraz z dzieciństwa, gdzie wszystko było proste i bezpieczne, ale widzę tylko jedno: unoszącą się na wietrze płachtę szarego papieru. Najpierw podrywa się o metr w górę, skręca w lewo, potem w prawo, znów się unosi, by zatoczyć wielkie koło w wirze emocji. W końcu kieruje się w stronę słońca, przesłania blask, dając łunę dookoła i dziwny cień ogarniający całą moją postać. Tylko ruchoma kamera umysłu z wyraźnie widocznymi brzegami kadru, drżąc, kieruje się za tą płachtą, aż z ostrzeżeniem wyczerpanej baterii gaśnie…

Budzę się z gwałtownym ściśnięciem żołądka. Piąta za pięć. Czyli przespałem pół godziny. Chociaż tyle dobrego. A co, jeśli już po wszystkim? Wsłuchuję się w niesłyszalne dźwięki. Jest ich sporo. Bardzo dużo. Jedne przypominają szuranie kapciami o podłogę, inne odchrząkiwanie, a kolejne to odgłosy przyrządzanej porannej kawy; czajnik zaczyna szumieć, łyżeczka dzwoni o kubek, nawet słyszę nuconą melodię, która była ze mną od momentu, gdy się poznaliśmy. A może to wszystko mi się przyśniło i cały czas jest jak kiedyś, bez tych cholernych zmian? Już odkrywam kołdrę, chcę się poderwać, sprawdzić, ale leżące obok zdjęcie rentgenowskie płuc nie pozostawia złudzeń.

Od trzech dni nie wyszedłem z domu. Siedzę w tym przeklętym pokoju – przecież obiecałem, że nie będę patrzył. A chciałbym wsiąść w samochód, zatankować do pełna i popędzić, gdzie los poniesie, oby jak najdalej, bo skoro nie mogę być blisko, to może odległość złagodzi te łączące nas, a teraz nie do wytrzymania więzi. Pojechać w góry, wdrapać się na najwyższy szczyt i dać się pochłonąć otaczającej przestrzeni.

Dobiega do mnie dziwny jęk. Takiego jeszcze nigdy nie słyszałem, nawet nie potrafiłbym sobie wyobrazić. Niesie wszystko, co mroczne, co zapowiedziane. Dobiega zza ściany? Nie, to kolejny raz umysł płata mi figle. Przekręcam się na brzuch, wtulam twarz w poduszkę, chcę uciec od wszystkiego. Szum w głowie narasta, ale nie zagłusza tego jęku.

Nagle słyszę swoje imię. Wyraźnie i głośno. Zrywam się z łóżka, już chcę biec w tamtą stronę, ale w pamięci dudni błaganie, abym był z dala. A co, jeśli zmieniła zdanie? Moja druga połówka. Jedyna, od zawsze. A jeśli chce mnie obok siebie? Wypowiada moje imię z bólem, wręcz ze skurczem całego ciała – na wydechu. Ostatnia głoska się urywa, przeistaczając w moim umyśle w łagodne: kocham cię.

I wszystkie dźwięki ustają. Padam bezsilnie na łóżko. Nawet wskazówki zegarka zamierają w bezruchu.

Ania nuci swoją ulubioną melodię. Jesteśmy znów razem.

Tylko unosząca się płachta szarego papieru faluje coraz wyżej i wyżej. Płynie w stronę światła. I znika wchłonięta przez wieczność.

Sierżant

Sierżant

https://cdn.pixabay.com/photo/2017/07/25/01/36/the-military-2536694_960_720.jpg

– Pluton, baczność! – wrzasnął sierżant Boruc.

Dwa szeregi żołnierzy, prężąc się, wykonały polecenie. Wśród nich był niewysoki blondyn z wyraźnie skwaszoną miną; miał na imię Janusz. Mimo iż słuchał rozkazów, to dało się wyczuć, że robi to dużo wolniej i mniej sprawnie niż inni.

– W prawo zwrot… – kontynuował sierżant Boruc – naprzód marsz!

Ruszyli. Zawsze po wieczornej zbiórce szli w okolice głównego budynku, aby tam jeszcze raz zasalutować przy wiszącym sztandarze. Dziś szeregowy Janusz Koryncki maszerował, powłócząc nogami. Przypuszczalnie miały na to wpływ całodzienne manewry na pobliskim poligonie. Nie miał dobrej kondycji ani ogólnej sprawności fizycznej.

– Szeregowy Koryncki, równaj! – rzucił bardzo ostro przełożony.

– Tak jest, panie sierżancie – wybełkotał Janusz i przeskoczył z nogi na nogę, zrównując marsz z pozostałymi.

– Szeregowy, co z wami jest?! Czemu, do jasnej cholery, wstąpiliście do armii?!

– Aby służyć ojczyźnie, panie sierżancie.

– Oj, szeregowy, odpowiadać to umiecie, ale żołnierz z was żaden!

– Panie sierżancie, już będzie w porządku! – Koryncki zdobył się na okrzyk.

– Jak nie, to zabawicie się w satelitę!

„Satelita” polegała na tym, że pluton maszerował swoim tempem, a żołnierz biegał wokół nich z podniesionymi rękoma. Dla sprawnego żołnierza jest to niezwykle męczące, a co dopiero dla takiego chucherka jak Janusz.

– Nie ma takiej konieczności, panie sierżancie! – wykrzyknął Koryncki, falując głosem.

– Po skończonym apelu do mnie!

– Tak jest, panie sierżancie.

Na koniec sierżant odszedł, zostawiając żołnierzy przed głównym budynkiem. Miał zwyczaj tutaj kończyć dzień, bo, jak twierdził, w tym miejscu czuć powagę armii. Poszedł do siebie szybkim, sprężystym krokiem, nie oglądając się za szeregowym Korynckim. Już nie pierwszy raz miało dojść do takiej rozmowy. Zawsze były uwagi sierżanta i zapewnienia o poprawie szeregowego. W końcu doszli do pokoju przełożonego. Boruc usiadł na swoim obrotowym krześle, założył nogę na nogę, całkowicie złagodniał i głosem już spokojnym zapytał:

– A teraz mi, synu, powiedz, czemu jesteś w armii.

– Bo chcę służyć ojczyźnie, panie… – szeregowy zaczął, ale przerwał to sierżant:

– Dość! Tak odpowiadać to możesz, jak jesteśmy wśród innych, a teraz mów prawdę.

– Ale to prawda…

– Albo zaczniesz mówić po ludzku, albo koniec ze specjalnym, lżejszym traktowaniem! – Boruc podniósł głos.

– Bo… – młody się wahał.

– Ja już słyszałem niejedną historię i nic mnie nie zdziwi. Jeden przyszedł, bo rzuciła go narzeczona, drugi, bo stracił oboje rodziców, a trzeci, bo nie wierzył, że w cywilu może coś osiągnąć. Ja chcę, chłopcze, dla ciebie dobrze, tylko muszę poznać prawdę.

– A czy ja mogę zadać pytanie? – spytał Janusz, ledwo otwierając usta.

– Dawaj.

– A po co panu sierżantowi to wiedzieć?

– Powiedzmy, że to moje hobby.

– Nigdy tego nie powiem! Wolę umrz…! – wykrzyknął szeregowy i nagle zamilkł.

– Jak se chcesz, ale moim zdaniem daleko tak nie pociągniesz.

– Czy to już wszystko, panie sierżancie?

– Oj, Koryncki, Koryncki, sam się prosisz o kłopoty.

– Czy już mogę iść?

– Nie!… – podniósł głos Boruc. – Co ja mam z tobą zrobić? Przecież wyraźnie odstajesz od wszystkich! A nie pomyślałeś, że ja też mogę mieć przez ciebie kłopoty?

– Przykro mi, panie sierżancie, ale staram się.

– Koryncki… Zróbmy tak. Jak powiesz mi, dlaczego tu jesteś, to ja postaram się załatwić dla ciebie przeniesienie do Radiówki.

– Ale ja wcale nie chcę, chcę być z obecnymi.

– Dobra, idź już do siebie, bo nie mam na ciebie siły. Jutro się zastanowię, co z tobą zrobić.

– Tak jest, panie sierżancie. – Koryncki odmaszerował.

A sierżant otworzył szufladę biurka i wyciągnął zdjęcie, które trzymał tam prawie od zawsze. Była na nim młoda kobieta, szatynka o niezwykle spokojnej twarzy, z jakimś emanującym smutkiem. Miała spuszczone oczy, a w dłoni trzymała pierścionek.

Boruc wrócił do domu. Otworzył drzwi, zrzucił buty i podszedł do stojącej w kuchni żony. Nie mieli dzieci. Pocałował ją w policzek, po czym bez słowa przebrał się i zasiadł w salonie przed telewizorem. Zatopił się w rozmyślaniach.

Ponad dwadzieścia lat wcześniej, gdy był plutonowym, w jednostce służył podobny żołnierz do Korynckiego. Miał na imię Staszek. Boruc starał się go doprowadzić do porządku, często wymierzając srogie kary czy ćwiczenia fizyczne. Wierzył, że z, jak to mawiał, wymoczka, da się zrobić żołnierza. Jednak się pomylił. Chłopak, nie mogąc znieść agresji współtowarzyszy nazywanej falą, popełnił samobójstwo.

Boruc poznał dziewczynę Staszka, Olę i spotkał się z nią poza koszarami na długim spacerze. W pewnym momencie ukradkiem uronił kilka łez.

– Jego śmierć to moja wina! To ja podsycałem te chore wymagania! Gdyby nie ja, to inni daliby mu spokój! – wyznał.

Dziewczyna milczała i tylko od czasu do czasu spoglądała na niego kątem oka.

– Nie wiem, jak mam cię prosić o wybaczenie – ciągnął.

– Tego już nie cofniemy. Staszek sam chciał do wojska, wiedział, w co się pakuje – odrzekła.

– Ale mam kogoś na sumieniu!

– Pan się nie nadaje na żołnierza – odparła po chwili.

– Ale to wszystko, co w życiu mam.

– A rodzina, przyjaciele?

– Mam w zasadzie tylko żonę, bo przyjaciele mają swoje życia i widujemy się jedynie czasami – zawiesił głos, nabrał głęboko powietrza i dodał – co ja mogę zrobić, aby to naprawić?

– Być łagodniejszym. To najważniejsza ludzka cecha. Wszędzie jest na to miejsce – mówiła spokojnie.

– Ale to wojsko! – rzucił rozpaczliwie.

– Kompromis, tego trzeba.

Szli dalej w pobliskim lesie, on już nie wiedział, co ma mówić, a ona wcale nie wykazywała ani złości, ani tym bardziej nienawiści za to, co się stało. Pomyślał, że to jest ta jedyna kobieta. Nie żona, ale właśnie Ola. Zakochał się w niej. Po tym, co się stało. Wpływ na to miała niewątpliwie jej niezwykła, spokojna i delikatna uroda. Mawiają, że są kobiety, na widok których furczy w rozporku, a są takie, z którymi się chce spędzić resztę życia. I do tych drugich zaliczała się Ola.

Następnego dnia Boruc znów wziął do siebie szeregowego Korynckiego.

– Przenoszę cię do Radiówki – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Ale panie sierżancie…

– Cicho bądź, bo inaczej porozmawiamy.

– Nie zgadzam się! – wykrzyknął Janusz. – To teraz niech pan posłucha. Jestem tu po to, aby stać się prawdziwym mężczyzną, bo dziewczyna odeszła ode mnie z takim!

– I co, chcesz mu dorównać? A może wpierdolić? Synu, po co ci to? Nie była ciebie warta.

– Już żaden nie będzie nade mną panował! Kobiety lubią silnych facetów!

– Tak myślisz? – uśmiechnął się sierżant.

– Tak!

– To ja ci powiem, że nie wszystkie. Są takie, które by wiele oddały, aby być z kimś delikatnym. Owszem, zdecydowanym i stanowczym być powinieneś, ale nie staraj się dorównać innym, bo źle na tym wyjdziesz. Jak będziesz chciał być jak inni, to zatracisz samego siebie.

– Dlaczego pan sierżant mi to mówi! – wrzasnął Koryncki.

– Łagodność, to najważniejsza ludzka cecha – niemal powtórzył słowa, które przed dwudziestoma latami usłyszał od Oli.

– Ale ja chcę być silnym i męskim! – Janusz starał się podnosić głos, ale wyraźnie ogarniały go emocje.

– Nie musisz. Wilk powinien pozostać wilkiem, a łania łanią. Inaczej będą same kłopoty. – Spojrzał na szeregowego, przyłożył palec do ust, dając mu do zrozumienia, aby milczał i dodał – masz trzy dni na decyzję, czy chcesz do Radiówki, bo na siłę cię tam nie przeniosę. A teraz wracaj do siebie i pamiętaj: łagodność, tego nam trzeba.

Boruc po skończonej dość wcześnie służbie wsiadł w samochód i pojechał prawie sto kilometrów dalej, gdzie niegdyś mieszkała Ola. Cała ta sytuacja z Korynckim przypomniała mu ją za bardzo. Co prawda sam nie wierzył, że ona nadal tam mieszka, ale chciał poczuć w sobie tę wieczną miłość. Zastanowił się, czy mimo wszystko kocha żonę. O dziwo odpowiedział sobie na to pytanie pozytywnie. A kogo by wybrał – żonę czy Olę? Oczywiście, że Olę. Ale ta druga była tylko w jego marzeniach, nie widział jej od dwudziestu lat. Jak teraz wygląda? Czy nadal ma to samo spokojne spojrzenie, ten smutek wypisany na twarzy? I to coś, że chciałby z nią spędzić resztę życia? Druga sprawa, czy Ola poznałaby teraz jego? Przecież widzieli się tylko dwa razy: pierwszy raz na tym pamiętnym spacerze po lesie, a drugi u niej w domu, gdy pozwoliła zrobić sobie zdjęcie z pierścionkiem, który dostała od tragicznie zmarłego Staszka. Boruc chciał, aby to zdjęcie było właśnie z tym pierścionkiem, bo miał mu przypominać, żeby znów nie popełnił podobnego błędu. W końcu zaparkował samochód przed jej domem, sam się z siebie podśmiewając:

– Ależ ja jestem głupi… Dziewczyna ma od dawna swoje życie, a ja szukam duchów przeszłości – mówił do siebie półgłosem.

Ale w pewnym momencie zobaczył, że z domu wychodzi kobieta około czterdziestki, z zawiązanymi chustką włosami. Poznał ją! Od razu! To była Ola! Przez chwilę wahał się, co robić, ale coś go tknęło i wyskoczył z samochodu.

– Cześć – zaczął bardzo niepewnie.

– A my się znamy? – spytała.

– Spotkaliśmy się dwukrotnie dwadzieścia lat temu. Przykro mi, że to przypominam, ale jestem tym zwyrodnialcem, który doprowadził do śmierci twojego chłopaka.

Spojrzała na niego, uważnie się przyjrzała, po czym delikatnie uśmiechnęła i stwierdziła:

– Skoro tu znowu jesteś, to nie taki z ciebie zwyrodnialec.

– Przepraszam, ale musiałem cię jeszcze raz zobaczyć. – Spuścił głowę, nie za bardzo wiedząc, jak się zachować.

– W zasadzie szłam do sklepu, ale to może poczekać. Wejdźmy – zaproponowała.

Usłuchał i za chwilę zaprosiła go do kuchni, tłumacząc, że gdzie indziej ma bałagan.

– Nie możesz zapomnieć? – spytała.

– Ani jego, ani ciebie – odrzekł automatycznie, bez zastanowienia, ale od razu ugryzł się w język.

Uśmiechnęła się, spuściła po swojemu oczy, podała mu kubek z kawą i dodała:

– Nie wiem, czy się cieszyć, że o mnie pamiętasz, ale prawda jest taka, że od śmierci Staszka z nikim się nie związałam. Nadal go w jakiś sposób kocham. I mam z nim dziecko.

Boruc zaniemówił, nie wiedział, co powiedzieć. Jeszcze tego brakowało, żeby przez jego własne działania ktoś nie miał ojca. Po raz kolejny ogarnęły go wyrzuty sumienia. Ale na dobrą sprawę nigdy się ich nie pozbył – jedynie wyciszone szemrały gdzieś w jego podświadomości.

– Ale syn był tak głupi i poszedł w ślady ojca – ciągnęła.

– To znaczy? – wymamrotał.

– Służy w wojsku.

To Borucowi całkowicie odebrało mowę. Pił tylko kawę i chciał jak najszybciej wyjść. Po cholerę tu w ogóle przyjeżdżał?

– Ty nadal w tej samej jednostce? – spytała po dłuższej chwili.

– Tak.

– To on jest u ciebie. Ale możesz go nie kojarzyć po nazwisku, bo ma je po mnie. Nie chciałam dawać mu po ojcu, sama do końca nie wiem dlaczego. Chyba bałam się, aby właśnie nie poszedł w jego ślady.

Boruc poczuł gigantyczne ściskanie w żołądku. Ola dodała:

– Pokaże ci jego zdjęcie, poczekaj. – Wyszła i wróciła z nim.

Był na nim…

Szeregowy Koryncki.

Uśmiech

Uśmiech

Kapelusz, Moda, Styl, Szczęśliwy, Człowiek, Hipster

Przekręcił drzwi wejściowe na klucz. Buty odezwały się na schodach i za chwilę wpłynął w promienie już chylącego się, październikowego słońca. Na jego twarzy zakwitł uśmiech. I to nie z powodu pogody ani jakiegoś wydarzenia z życia. Po prostu Jarek uśmiechał się do siebie. Teraz wspominał, jak dziwne rzeczy robił w przeszłości. Na przykład pojechał kiedyś do Bydgoszczy na osiemnaste urodziny dziewczyny, którą poznał kilka miesięcy wcześniej. W zasadzie nie znał jej, nawet nie darzył specjalną sympatią, a pojechał, bo go o to poprosiła. I jej rodzice chcieli wiedzieć o nim wszystko. Począwszy od tego, jakie miał dzieciństwo, a skończywszy na planach na przyszłość. A że był artystą-marzycielem, to plany miał takie, aby zostać muzykiem. I pytali, z czego zamierza żyć, bo z muzykowania nie da się specjalnie, szczególnie że Jarek planował nie zhańbić się komercją, czyli chałtury odpadały. Szedł teraz chodnikiem wzdłuż ulicy 1 Maja, podśmiewając się sam z siebie. I ten uśmiech był wręcz nienaturalny. Nawet na lekcjach czy zajęciach nie znikał z jego twarzy. Mówił coś – uśmiechał się, myślał – również. Jarek usłyszał kiedyś komentarz: pierdolnięty zawsze uśmiechnięty. Ale się nie przejął. Dalej się uśmiechał.

Właśnie podążał na uczelnię. Po lewej miał Odrę, a po prawej zbliżał się do Zakładu Wodociągów i Kanalizacji. Nagle wyszła stamtąd znajoma ze szkoły średniej, Bogusia.

– Cześć, dawno cię nie widziałem – zaczął.

– Cześć. – Uśmiechnęła się.

– Co tu robisz?

– Pracuję.

– Od dawna? Nigdy cię tu nie widziałem.

– Zaczęłam zaraz po liceum. Zwykle siedzę za biurkiem, a dziś wysłano mnie na pocztę.

– Jak ci się wiedzie?

– Dobrze, tylko brakuje mi drugiej połówki. – Spojrzała w jakiś dziwny sposób i zrobiła krok w tył.

– Mi jest dobrze, jak jest. – Z jego twarzy nie znikał uśmiech.

– A ty zawsze taki uśmiechnięty, zazdroszczę ci.

– A jakoś tak. Sam nie wiem czemu. – Zrobił głupkowatą minę. – A ty jak zwykle piękna. Ale i smutna, jak zawsze.

– Powtórzę twoje słowa… a jakoś tak.

– Przecież byłaś najładniejszą dziewczyną w klasie, więc powinnaś się cieszyć.

– Czasem ta uroda to tylko udręka… Dobra, nieważne. Czas na mnie, bo praca goni.

– To nie zatrzymuję. Trzymaj się, cześć.

– Cześć. – Ruszyła w przeciwną stronę ze spuszczoną głową.

On sam uśmiechnął się jeszcze szerzej, a podeszwy butów odezwały się z większą intensywnością niż zwykle. Bogusia zawsze mu się podobała, niejednokrotnie myślał o niej jak o swojej kobiecie, ale brakowało mu odwagi, bo tak piękna dziewczyna na pewno ma adoratorów co niemiara i nie zwróciłaby na niego uwagi.

Dotarł na uczelnię w takim samym humorze. Studiował w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej na kierunku Pedagogika Resocjalizacyjna. Podszedł z uśmiechem do grupki stojącej pośrodku korytarza i przywitał się z każdym z nich. Zwrócił jednak uwagę na dziewczynę, z którą rozmawiał poprzednim razem. Doskonale pamiętał, że to ona go zaczepiła. Wyglądała na zdecydowaną. Była dość ładną blondynką z pospolitą twarzą, tylko jej oczy niosły w sobie coś agresywnego. Miała na imię Agnieszka. Teraz znów podeszła i spytała:

– A ty jak zwykle zadowolony?

– A spotkałem po drodze koleżankę z liceum i się cieszę.

– Umówiliście się? – spytała ze śmiechem.

– Nie, znam ją od dawna.

– A ze mną się umówisz?

– Pewnie, że tak – odparł zaskoczony.

– To kiedy?

– Może jutro wieczorem?

– Daj mi numer, to zadzwonię. – Przybrała minę jakże podobną do jej oczu.

Kilka minut później odszedł z uśmiechem w stronę sali, w której odbywały się ćwiczenia, a ona w przeciwną, bo jej grupa miała w tym czasie inne zajęcia.

W tym czasie dwóch kolegów stojących po drugiej stronie korytarza uważnie przysłuchiwało się całej rozmowie, a gdy Jarek z Agnieszką się rozeszli, jeden skomentował:

– A ten to taki zadowolony, jakby mu ktoś do kieszeni nasrał.

– Coś z nim nie tak, bo nikt normalny nie jest tak zadowolony.

– Kurwa, aż go spytam, z czego tak się cieszy!

– Daj spokój. Szkoda mi go.

– Co daj spokój?! Taki palant myśli, że świat zawojuje tym kretyńskim uśmiechem! Człowiek tu się, kurwa, do wszystkiego zmusza, a przychodzi taki i się popisuje! Jebany!

– A ja myślę, że coś z nim nie tak.

– Zajebię dziada!

– Daj spokój. Szkoda nerwów. Chodź na ćwiczenia, bo czas.

Kilkanaście metrów dalej stały dwie dziewczyny; jedna dość ładna, a druga wręcz przeciwnie. Ta pierwsza, widząc odwagę Agnieszki, rzuciła do koleżanki:

– Chciałabym być jak ona.

– A co, zazdrosna?

– Schrupałabym go, ale nie mam odwagi się odezwać.

– Jak ty tego nie zrobisz, to ja z nim zagadam.

– Naprawdę?… – Zmarszczyła czoło. – Dawaj, póki Agniecha go nie zbałamuci.

– Na poprzednich ćwiczeniach siedziałam obok niego, to i teraz usiądę.

– Zazdroszczę mu tej pogody ducha.

– Wreszcie jakiś facet, który nie jest znudzony życiem.

– Dobra, idę do sali, a ty naprzód, śmiało, trzymam za ciebie kciuki.

Gdy znaleźli się w sali ćwiczeń, dziewczyna co prawda usiadła obok niego, ale przez dłuższy czas się nie odezwała. Dopiero pod koniec spytała:

– I jak dziś humor?

– Znakomicie – odpowiedział z tym samym uśmiechem.

– Rozchwytywany jesteś. – Uśmiechnęła się niepewnie.

– Ja? A czemu tak sądzisz?

– Ja tylko tak…

Zamyślił się, bo wiedział, że te słowa dotyczyły Agnieszki. Ale nie miał pojęcia, jak na to odpowiedzieć. Na chwilę z jego twarzy znikł uśmiech. Zastanawiał się, czy ta dziewczyna też go podrywa.

Wieczorem przyszedł do mieszkania, w którym nadal żył z rodzicami. Zjadł obiad i zamknął się w pokoju. Melancholijna muzyka wypełniła pokój i zapadł się w głąb siebie. Całodniowy uśmiech już zgasł, a jego miejsce zajął smutek. Gdy dźwięki ucichły, otworzył program do komponowania muzyki i na stojącym obok syntezatorze próbował nowych melodii. W sumie już nagrał na komputerze kilkaset minut różnych prób, jedne lepsze, drugie gorsze, a niektóre z nich wykonywał ze swoim zespołem. Grał w nim właśnie na klawiszach. Nie wyobrażał sobie życia bez muzyki. Przebierał palcami po klawiaturze, jednak nie cieszyły go efekty. Robił to, aby uciec od smutku, który wkradał się niepostrzeżenie, gdy wracał do domu. Smutku, który dominował. I był nie do przezwyciężenia. Położył się do łóżka około północy i leżał długie godziny, zanim zapadł w sen.

Następnego dnia łóżko ledwo wypuściło jego zmęczone ciało i umysł. Przymusił się do porannej toalety, a potem, pijąc kawę, siedział przy komputerze. I znów smutek był panem i władcą. Wziął odruchowo do ręki telefon, sprawdził, czy nie ma wiadomości albo nieodebranych połączeń i przez chwilę się wahał, aby wysłać do Agnieszki jakiegoś sms-a. Ale nie zrobił tego z bliżej nieokreślonych przyczyn.

Gdy tylko wyszedł z domu, od razu nabrał odpowiedniego, swojego rytmu: przyspieszył ruchy, a na twarzy pojawił się uśmiech. Minął sąsiada, za którym nie przepadał, ale i to nie popsuło mu humoru. Jak zwykle wędrował ulicą 1 Maja, a potem przez tunel na Josepha von Eichendorffa. Gdy był w połowie tunelu, zatrzymał się, przytulił do ściany, zamknął oczy i docierały do niego odgłosy przejeżdżających samochodów. Przyszło mu do głowy, jak wielka jest różnica między tym jego stanem, a tym, w który wpada w domu. Teraz cieszył go bezruch, delektował się półmrokiem i niemal czuł całym sobą rytm miasta. W końcu ruszył dalej, jeszcze bardziej przyspieszając. Na uczelni zjawił się planowo i pierwsze, na co zwrócił uwagę, to fakt, że nie było Agnieszki. Ale i to nie popsuło mu humoru. W końcu mieli do siebie numery i nawet jeśli ona się tu nie pojawi, to pewnie spotkają się wieczorem zgodnie z umową. W pewnym momencie podszedł do niego nieco starszy kolega z grupy.

– Słyszałem, że grasz w zespole? – spytał tamten.

– Ano gram – przyznał Jarek z tym samym uśmiechem.

– Ja też gram. My ostatnio musieliśmy wywalić jednego, bo się nie nadawał. Tak to uważał się za lepszego, a naprawdę niewiele umiał. Zaczęliśmy grać czyjeś kawałki, a on nawet nie potrafił powtórzyć ich wiernie. Tylko się głupio uśmiechał.

Jarkowi od razu przyszło do głowy, że to nawiązanie do jego uśmiechu. Ale nic nie powiedział. Bo co tu powiedzieć? Tylko uśmiech mu nieco zgasł.

– Mówię ci, co to za koleś – ciągnął tamten. – Bo ja to cwaniaków nie lubię.

– Są tacy, którzy powtórzą każdą frazę, ale zero własnej inwencji, a są tacy, którzy stawiają właśnie na inwencję. – Jarek już miał dość tej rozmowy.

– Jak ktoś nie umie kopiować, to i inwencja nic nie pomoże. A jak cwaniaczy, to jeszcze może dostać wpierdol.

– A jak tam, przygotowany do dzisiejszych ćwiczeń? Pamiętałeś, aby przygotować krótki referat? – Jarek zmienił temat po chwili.

– Tak, tak. O mnie się nie martw. Lepiej martw się o siebie.

– A czemu mam się martwić?

– Ja bym na twoim miejscu uważał. – Tamten spojrzał mu w oczy, pokiwał głową i odwracając się, rzucił – zastanów się.

Jarek nic nie odpowiedział. Tylko miał dziwne wrażenie, że koledzy patrzą na niego nieprzychylnie.

Po skończonych zajęciach poszedł do parku Roth. Lubił tu przychodzić od czasu, gdy spotkał się w tym miejscu kilka razy z dziewczyną, w której był zakochany. Pamiętał ten dzień, w którym próbował się do niej przytulić. Odskoczyła i uciekła bez słowa. A potem już nie odbierała nawet telefonu. Pomyślał, że jest z nim coś nie tak, bo ktoś inny pewnie niemiło by wspominał taką sytuację i prawdopodobnie nie miał ochoty na sentymentalne powroty w to miejsce. A może właśnie wszystko z nim w porządku? Może potrafi zaakceptować swoją przeszłość, nawet jeśli nie jest przyjemna? Tylko z drugiej strony, co z nim się dzieje w domu, kiedy to ma kłopoty zarówno ze skupieniem się, jak i z bezsennością, nie wspominając o tym wszechogarniającym smutku?

Usiadł na ławce, na której wielokrotnie widział zastanawiającego go faceta. Tamten wyglądał na bezdomnego, czasem popijał wódkę, ale Jarek nigdy nie widział go pijanego. Jednak ubranie miał zawsze czyste. Mógł mieć około sześćdziesiątki. Tym razem go nie było, mimo iż pogoda dopisywała. Jarek spuścił głowę i zatopił się w rozmyślaniach, ale z jego twarzy nie znikł uśmiech. Kilka minut później pojawił się tamten.

– Szanowny pozwoli, że się dosiądę, bo to moje miejsce – zaczął przybysz.

– Ależ proszę. A może mam się przenieść, skoro to pana miejsce?

– Ależ szanowny, zmieścimy się we dwóch.

– Często tu pana widuję.

– Lubię, a co. Ja też szanownego widziałem parokrotnie. Chyba szanowny lubi ten park?

– Dobrze mi się kojarzy.

– Szanowny mi wybaczy, że pytam, ale pewnie jakaś kobitka?

– I to jaka… – Jarek jeszcze szerzej się uśmiechnął.

– Dobrze, że szanowny to miło wspomina, mimo że, jak widzę, się skończyło.

– Wspomnienia. To mi pozostało. – Jarek pokiwał głową, chyba bardziej do samego siebie.

– Wspomnienia, wspomnieniami, ale żyć trzeba, szanowny.

– A pan czemu tak tu przesiaduje?

– W moim wieku, szanowny, to co mi pozostało oprócz wspomnień?

– A rodziny pan nie ma?

– Miałem, ale już nie mam, szanowny.

– A czy mogę o coś spytać?

– Niech szanowny pyta.

– Jest pan bezdomny?

– Szanowny, ależ skąd. Sypiam w domu, ale za dnia usiedzieć tam nie mogę. W domu to ludzie umierają, szanowny.

– Ja też w domu jakoś przygasam. – Jarek zastanowił się, że nieznajomy ma wiele z nim wspólnego.

– Tylko jak szanowny jest poza domem, to jest szczęśliwy. Zauważyłem u szanownego ten szczery, ciepły uśmiech.

– A jakoś tak…

– Myślę, że szanowny umie zamienić cały ten swój lęk w coś pozytywnego. Niewielu to potrafi. Tylko szanownemu pozazdrościć.

Jarkowi przyszło do głowy, że ten człowiek wie, co mówi. I że on sam jest szczęśliwcem, skoro umie zachować taką pogodę ducha. Nieznajomy wyciągnął zza pazuchy małą butelkę kolorowej wódki i spytał:

– Szanowny się nie obrazi? To mi pomaga.

– Nie, skąd.

– A może szanowny się poczęstuje?

– Nie, dziękuję. Zresztą już na mnie czas, bo niedługo mam randkę. – Jarek wstał, podał facetowi rękę i dorzucił – niech pan nie przesadza z alkoholem, bo to nic dobrego.

– Wypijam taką małpkę raz na dzień i mi starcza, szanowny. W moim wieku, szanowny, to już nic mi nie zaszkodzi.

Jarek odszedł w swoją stronę. Na spotkanie z Agnieszką, bo w ciągu dnia dzwoniła i umówili się właśnie w tym parku. A ustalili to miejsce z jego inicjatywy. Spojrzał na telefon i zostało tylko piętnaście minut. Już chciał iść na mały spacer, gdy dostał sms-a. Przeczytał:

Nie mogę bez ciebie żyć. Marzę o tobie. Do zobaczenia.

To było od Agnieszki. Jarkowi się nogi ugięły. Bo bardzo mu się podobała. Pomyślał, że wreszcie się zwiąże z kobietą, czego tak bardzo mu brakowało. Od razu w głowie pojawiły mu się wizje, że chadzają po tym parku, trzymając się za ręce, odwiedzają razem znajomych, a on jest dumny i szczęśliwy. Wreszcie, że siedzą sami w pustym mieszkaniu i świat nie istnieje. Zapadł się psychicznie w sobie, a na twarzy całkowicie zgasł uśmiech. Deptak pod stopami przyspieszył, reagując miarowymi stuknięciami na jego kroki.

Kilkanaście minut później zobaczył ją stojącą przy wejściu do parku w umówionym miejscu. Podszedł i wyciągnął ręce, aby się do niej przytulić, czekając na to samo z jej strony. Przymknął oczy i poczuł wielką ulgę od swojej samotności. Z uśmiechniętego młodego mężczyzny przeistoczył się w romantycznego kochanka. Ale ona zrobiła krok do tyłu, spojrzała na niego z politowaniem i rzekła:

– Myślałam, że jesteś prawdziwy facet, a ty się zachowujesz jak przedszkolak. Zawiodłam się na tobie. Mógłbyś sobie darować te maślane oczka i to ckliwe zachowanie. – Odwróciła się i bez słowa odeszła.

W jego głowie zrodził się krzyk niemożliwy do wyrażenia. Popłynęły łzy. Stał pośrodku deptaka i nie widział przechodzących ludzi. Nie istniał świat, nie istniało życie. Tylko spuścił głowę i miał ochotę uciekać. Bo nic z tego nie rozumiał. Dlaczego przysłała mu takiego sms-a, skoro chwilę później tak go potraktowała?

Wrócił do domu bez świadomości. Nie przywitał się z rodzicami, tylko zamknął drzwi pokoju i padł bezsilnie na łóżko. Przykrył głowę kołdrą i jeszcze raz zapłakał. I nie miał już ochoty na kontynuowanie studiów. Nie miał ochoty na nic. Tej nocy nie zasnął nawet na chwilę.

Rano dźwięk budzika zabił ostatnie struny spokoju. Zmusił się, aby pójść na uczelnię. Szedł pozbawiony jakichkolwiek sił, na twarzy już nie miał tego uśmiechu, a nogami ledwo powłóczył. Gdy był w pobliżu Zakładu Wodociągów i Kanalizacji, zobaczył Bogusię.

– Miło cię widzieć – zaczęła.

– Właśnie idę na uczelnię – odparł bez przekonania.

– Co się dzieje? Bo wyglądasz jakoś inaczej.

– Wszystko w porządku, miałem ciężką noc.

– Pierwszy raz widzę cię w takim stanie. Ale to nic złego. Każdy ma czasem gorsze momenty.

– Zmęczony jestem i tyle.

– Spotkajmy się dziś wieczorem. – Zrobiła krok w jego stronę.

– Nie wiem, czy mam na to ochotę. Przepraszam.

– Pogadamy, poczujesz się lepiej. Lubię opiekować się mężczyznami.

– Ale ja nie potrzebuję opieki! – rzucił rozpaczliwie.

– Czasem każdy potrzebuje. Dziś ty, a innym razem ja. Kończę o siedemnastej. Pójdziemy nad Odrę się powłóczyć.

– Może innym razem? – Wypuścił bezsilnie powietrze.

– Bądź, a nie pożałujesz. Jesteś wyjątkowy.

Jak tylko to usłyszał, przypomniał sobie słowa Agnieszki i pierwsze, na co miał ochotę, to uciekać od Bogusi jak najdalej. Ale i na to nie miał siły.

– Zobaczysz, odzyskasz humor. A jak nie przyjdziesz, to zamęczę cię telefonami. Nie akceptuję odmowy – ciągnęła.

– A nie będzie ci przeszkadzało, jak będę smutny? – ledwo otwierał usta.

– Dziś ja będę tą wesołą. A ty bądź kim chcesz.

Nie powiedział nic. Pokiwał tylko głową. I nie za bardzo wiedział, co dalej.

– No dobra, leć na uczelnię i do zobaczenia.

– Do zobaczenia.

Na uczelni nie mógł się na niczym skupić. Tylko patrzył, czy już wszyscy się z niego śmieją. Każdy dźwięk przybierał psychodelicznego aspektu: wybrzmiewał wielokrotnie w głowie jak echo w pustym, ciemnym i przerażającym pomieszczeniu. A twarze wokół wydawały się obce, napastliwe i wrogie. Wrócił do domu wczesnym popołudniem, poleżał w łóżku i tuż przed siedemnastą poszedł na spotkanie. W zasadzie nie miał na to ochoty. Bo o czym w ogóle będą rozmawiali? Przecież znali się od ponad czterech lat. I jeszcze miał wrażenie, że Bogusia chce się z nim spotkać z powodu litości, jaką wzbudził w niej swoim tragicznym humorem. A litości nie chciał, brzydził się nią. Poczekał na nią chwilę pod firmą i poszli nad rzekę. Usiedli w ustronnym miejscu.

– O czym marzysz? – spytała.

– Daj mi dzisiaj spokój. W zasadzie nie wiem, po co tu przyszedłem.

– Wiesz, że zawsze się ciebie w jakiś sposób bałam?

– Ale czego?

– Tego twojego uśmiechu. Przyciągał mnie, ale bałam się.

– Dlaczego?

– Bo ludzie czasem są smutni, a ty niemal zawsze byłeś taki zadowolony. Tak jakbyś miał coś w zanadrzu. Coś niespodziewanego, coś przerażającego.

– Ale ja tylko tak…

– I dlatego dziś się z tobą umówiłam, bo zobaczyłam w tobie człowieka. I już ten uśmiech nie będzie mi przeszkadzał, bo wiem, że jesteś normalny.

Przysunęła się do niego i przytuliła. Przez chwilę obawiał się czegoś podobnego, co spotkało go ze strony Agnieszki, ale pomyślał, że Bogusia robi to, co czuje. Objął ją ramieniem i zatopili się w niemal całkowitej ciszy. Zamknął oczy, a na jego twarzy znów zagościł ciepły, szczery uśmiech.

Szczeniak

Szczeniak

Dogue De Bordeaux, Szczeniak, Psów, Sweet, Ładny, Pet

Szczeniak się narodził. Szczęśliwy, złakniony świata i pełen życia.

Niestety jego matka zdechła zaraz po porodzie.

Zaopiekowała się nim stara kwoka z gospodarstwa. Piesek, dorastając, obserwował kury i koguty. Grzebał w ziemi w poszukiwaniu pożywienia i podskakiwał, machając przednimi łapami.

Któregoś dnia wspiął się na najwyższą grzędę, uniósł łeb do góry i usilnie próbował… zapiać jak jego towarzysze. Ale z gardła wydobywało się tylko przeraźliwe zawodzenie bardziej przypominające wycie wilka do pełni księżyca. Gdy tylko usłyszał sam siebie, zakręciło mu się we łbie i spadł na twardą ziemię, łamiąc sobie łapę.

I gorzko zapłakał. Ale nie z bólu, przynajmniej fizycznego.

Szczęśliwym być

Szczęśliwym być

Ludzie, Skoki, Szczęście, Szczęśliwy, Zabawa, Młody

– Boże, tak bardzo w ciebie wierzę… Spraw, bym był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Nie pragnę dużo pieniędzy ani sławy. Nawet wielka miłość już mi się nie marzy, bo potem, aby nadal być razem, trzeba mnóstwo wyrzeczeń.

Opadł na kolana i gorzko zapłakał, przypominając sobie, czego oczekiwał jeszcze pięć lat wcześniej.

– Wiem, że chciałem być milionerem. Posiadać najpiękniejszą kobietę w świecie… Swoją drogą to ciekawe słowa: p-o-s-i-a-d-a-ć kobietę… Już naprawdę, chcę jedynie być szczęśliwy!

Nazajutrz obudził się i nie pamiętał niczego. Ani własnej przeszłości, ani wyglądu zachodu słońca, ani nawet smaku świeżego chleba…

Od tego dnia budził się zawsze bez pamięci.